Yup! Oto nowa LEPSZA wersja Tułaczek do Szczęścia!
Jak już wcześniej wspominałam, poprawiam wcześniejsze rozdziały (ten akurat napisałam zupełnie od nowa, przy zupełnie nowym tle i bardziej logicznych motywacjach bohaterów) więc zapraszam do lektury i podejrzewam, że każdy znajdzie tu coś dla siebie, tylko fani DOGS, gdyż znajomość serii NIE JEST KONIECZNA przy lekturze.
__________________________________________________________________
Czekolada
Bezpardonowe ziewnięcie, wypełniające echem zagubioną wśród labiryntu uliczek, alejkę, ciche przekleństwo, plugawiące błogi, melancholijny zastój. Bezczelne uświadomienie światu swego nader niezadowolonego bytu.
- Ghhh… Nie wyspałem się…
Wzdrygnął się, cisza otaczająca go miękkim porannym kokonem została brutalnie rozerwana, w jej resztki zaplątały się dźwięki życia codziennego. Krzyki majaczące we wszechobecnym, przydymionym mroku Podziemia, śmiechy i nawoływania, zgryźliwy furkot silników na głównych drogach, kroki i oddechy. Żałosne jęki egzystencji… To go otaczało.
- Zginęło ci coś wczoraj? - spytał leniwie wyciągając ramiona nad głowę, upajając się chłodem podziemnej metropolii.
- Nie jestem pewien - padła równie rozlazła, niechętna odpowiedź, pełna błahej urazy o samo istnienie, o rzekomy pechowy amulet, którym to białowłosy miałby być - To dziwne było. Gówniarz grzebał mi w dokumentach, ale o dziwo nic nie zabrał.
- W dokumentach? A po cholerę?
- Bo ja wiem? – przez piegowate oblicze rudzielca przemknął cień niepokoju, szmaragd tęczówki wypełnił się blaskiem, zrodzonym gdzieś w odmętach umysłu, gdzieś w przedziwnym labiryncie, do którego dostać się było rzeczą niemożliwą, a którego zgubne korytarze były bardziej kręte, niżeli ktokolwiek mógłby przypuszczać. Mężczyzna milczał i analizował. Tępo kroczył przed siebie, podążając bezwiednie po wytyczonym przez pamięć szlaku, majaczył na granicy świadomości i bezwzględnego zagubienia w faktach.
Białowłosy spojrzał spode łba na zatopioną w skupieniu twarz towarzysza, którą mijane latarnie naznaczały enigmatycznie sunącymi po skórze żółtawymi refleksami.
- Informator?
- Nie sądzę. Informator wiedziałby, kiedy kończę zmianę, a poza tym przed włamaniem obserwowałby mnie przez dłuższy czas. Zauważyłbym… a może… – westchnienie. Zmęczone, pełne irytacji i zrezygnowania – Dobra, nieważne… Grunt, że nic nie zwinął.
Milczeli. Ich usta zszyte żelazną nicią ciążącej chwili uchylały się raz po razie szukając słów, które zabiłyby dłużący się czas. Oni nie rozmawiali. Pracowali. Nędzne próby splecenia więzi ze strzępków danych i wspomnień kończyły się spętlone, zasupłane w martwym punkcie znajomości.
Ale dłonie były wyciągnięte. Szukały po omacku celu, klucza do tych drzwi, skrywających za swym nieugiętym drewnem odpowiedzi, słowa, zaklęcia, zmieniającego żałosną osobną egzystencję w bliżej nieokreślony wspólny byt. W zaufanie? W przyjaźń? W… cokolwiek? W dźwignię, która zwolniłaby krępujący ich hamulec, która pchnęłaby przekładnię i wstawiłaby tory na swe miejsce, czyniąc tym samym drogę, szlak, który mogliby obrać za szkic przyszłości.
Ale… W tym świecie to raczej niemożliwe. Przynajmniej nie dla nich w tym właśnie świecie.
Kroczyli przez mgliste, piwniczne korytarze miasta, licząc w milczeniu drzwi i zakręty, podążając wiernie za mapą wspomnień. Trzy przecznice w lewo, w sektorze rodziny Concrusso w prawo i prosto, aż na niczyje slumsy slumsów. Przedarli się przez atramentową toń ciemności, prowadzeni latarnią starych, drewnianych drzwi, z których zielonkawa farba odpadła już dawno szukając przeznaczenia pod butami przybyszy. Nails z niechęcią rzucił się na drzwi, one uchyliły się z pełnym cierpienia skrzypieniem.
Wkroczyli niepewnie w zasnuty lepkim, dusznym dymem korytarz, lawirowali między rozrzuconymi chaotycznie kartonami i błądzi na wydeptanych w kurzu szlakach.
- Bezczelna baba. Mogłaby nas wpuszczać od sklepu - przesycone umęczoną złością mruknięcie opuściło przesuszone wargi, oprószone szarawym pyłem, wirującym leniwie w mętnym powietrzu.
Ciężkie kroki poniosły się w głąb podziemi, rozchwiały metalowy szkielet schodów zajęczał, przypominając im jak niestabilna jest konstrukcja tej nory tchórzostwa. Pomyśleć, gdyby tych ciężkich kroków byłoby więcej, gdyby tylko zachwiać tą strukturą nieco bardziej, upadłaby. Ale czego się spodziewać po gromadce dziwolągów pod dowództwem pomarszczonej kobiecinki, która boi się pokazać światu twarz, podpisać się pod jawnym sprzeciwem i woli trwać zakopana w tanich futrach i szalach w cuchnących podziemiach.
Niespodziewanie białowłosego powstrzymała silna dłoń uderzająca o pierś, wyrywając z monotonnej wędrówki między pokojami. Rudy położył sugestywnie palec na wargach, wpatrując się w światło padające z jednego z pokoi.
- Mamy umowę, Liso - zimny, wypruty z emocji głos - Moi ludzie giną, a ty siedzisz tutaj, zakopana w bezmyślnej masie mięśni, która tak ochoczo rzuca się by cię bronić.
Bezwzględna cisza, wahanie.
- Nie zapędzaj się chłopcze. Nasz specyficzny układ nie nakazuje mi bezmyślnie skakać w ogień i narażać życia moich ludzi na każde wasze słowo.
- Nie, nakazuje obopólną pomoc. My wywiązujemy się z naszej części. Nie zapominaj o tym - odgłos nerwowych kroków - Jesteśmy w mało ciekawej sytuacji, wiesz o tym doskonale, widzisz, co się dzieje i dalej milczysz.
Przytłumione światło rozlewające się po brudnej posadzce nakreśliło dwa cienie. Jeden otoczony wyżynami, mały, nieruchomy, drugi, piętrzący się nim, niespokojny, pełzający w niewielkiej przestrzeni pomieszczenia.
- Masz tydzień Liso. A teraz wpuść swoich gości.
Zamarli. Lodowate, puste słowa zawisły w nieruchomej przestrzeni, raz po razie odbijając się w pyle i kurzu, wzbijając go na nowo w powietrze i zmuszając do swego niespokojnego tańca w ledwie rozproszonych ciemnościach.
- Wejść.
Drgnęli, starsza pani wydała polecenie, oczekując posłuszeństwa. Na miękkich nogach przekroczyli próg pokoju, którego szkic wnętrza jeszcze przed momentem widzieli na brudnej posadzce.
- Witaj, Babciu. Co… - rudowłosy urwał, wpatrując się tępo w postać wtopioną w ciemność kątów - A to co, kurwa?!
- Witam – ciche, wyprane z emocji mruknięcie, komponujące się z lodowatym spojrzeniem zielonych oczu.
- Co tu robi ten gówniarz?!
- Badou, uspokój się – starsza pani poprawiła się w fotelu, nasuwając dokładniej na kolana kraciasty koc – Pozwólcie, chłopcy, że przedstawię wam Kaito Corvino.
Chłopak schylił delikatnie głowę, opuszczając jedną dłoń, która dotychczas spoczywała lekko, ale w gotowości na rękojeści miecza, drugą zaś sięgając po stojący na zakurzonej komodzie obok kubek z parującym napojem. Heine nie wiedział, czy to autosugestia, zrodzona gdzieś w odmętach jego wyczulonego, niespokojnego umysłu, czy faktycznie doleciała do niego woń zatęchłej krwi i oplotła swymi gęstymi, zjełczałymi mackami, wdzierając się głęboko w czaszkę, paraliżując w niezrozumiałym bezruchu.
- Kimkolwiek by nie był, smarkacz włamał się do mnie do domu – rudowłosy z wyrzutem wskazał na czarnowłosego, zupełnie… niewzruszenie. Z bezczelną obojętnością, dla tej mistycznej aury mordu, wijącej się w dusznym pokoju.
- Środki zapobiegawcze – usta chłopca poruszały się, ale jego głos zdawał się nie pochodzić z ciała, był on zbyt stonowany, utrzymany w brzmieniu jednej czystej nuty. Nienaturalne. Przewidywalne, znajome, posiadające w sobie pewnego rodzaju finezję dojrzałego aktora, grającego dzień po dniu tę samą rolę tak długo, że stała się ona dla niego sensem życia.
- Że co proszę?
- Wywiad środowiskowy. Lubię wiedzieć, z kim mam pracować – Kaito wzruszył leniwie ramionami, upijając łyk intensywnego, wonnego napoju.
„Czekolada” – wyczuł albinos – „i… papryka?”
- Ty sobie chyba jaja robisz…
- Badou. Sprawy prywatne rozwiążecie później – panna Lisa niespokojnie poprawiła koc zsuwający się z kolan, nerwowo krążąc wzrokiem między nimi – Wezwałam was tu w sprawach służbowych.
Czarnowłosy skinął głową odwzajemniając jej oczekujące spojrzenie, blade palce spokojnym ruchem wyłowiły z kieszeni płaszcza niewielki plik fotografii i obróciły go parokrotnie tasując i mieszając, jakby ich właściciel wahał się, co z nim zrobić. Podał je im, zamyślony, oddalony od doczesności, jakby pogrążony w świecie tych… obrazów.
- Co to… To jakiś żart? – głos Nails’a załamał się zdradziecko, gdy jego wzrok bezwzględnie kodował każdy szczegół portretu makabreski. Nędzne kępki włosów, malowane posoką usteczka, w których wnętrzu gnijące ząbki trzymały się jeszcze kurczowo dziąseł, poparzoną skórę, odpadającą martwymi plastrami od ciała. I te żywe, lśniące rozpaczą oczy… Boże… - ale…
- Nie, są autentyczne – ciche, twarde zaprzeczenie, opuściło niewzruszone wargi.
- Skąd je masz? – Białowłosy spojrzał na chłopaka z odrazą, odrzucając mu zdjęcia.
- Wbrew temu, co myślisz, panie Rammsteiner, nie ja je zrobiłem – Kaito nakreślił wyraźnie nazwisko białowłosego, rozkoszując się ostrym, wibrującym „r” – Ale nie wolno mi zdradzić, od kogo je posiadam. Chronię swoich informatorów.
Zadrżał, czując na sobie siłę niepozornego mrugnięcia.. Tak… prowokującego, dominującego… Przesyconego władzą i wyrobioną, pewną manierą. Otaksował czarnowłosego wzrokiem, kodując każdy najdrobniejszy szczegół misternego portretu. Przywódca uszyty słabymi, lecz pozornie stalowymi nićmi, wyrobiony w swym teatrze, jednak słaby i zależny. Wyćwiczony manipulator, którego najostrzejszym ostrzem są tkane słowa.
- Ja i Kaito połączyliśmy siły – skrzekliwy głos Lisy zmusił go do oderwania wzroku od chłopca – Jest to zbyt duża i zbyt delikatna sprawa, by moi ludzie mogli poradzić sobie sami, gdy przyjdzie, co, do czego. A grupa Kaito jest doświadczona, jeśli chodzi o ciche rozwiązywanie spraw.
- Grupa? – ponownie skierował swoje zainteresowanie na zielonookiego.
- To nie temat na teraz, ale jeśli wolno, to przejdę już do konkretów – uciął chłopiec – Dziecko na zdjęciu to najpewniej Saba Martien, córka rzeźnika z Wschodniej Dzielnicy, zaginęła przeszło pół roku temu. Sprawa była dość nietypowa, bo nikt nie zgłosił się po okup, a samo porwanie dziewczynki wyglądało, jakby po prostu wyparowała. Żadnych śladów. Sabę znaleziono w opuszczonym szpitalu na przedmieściach Podziemia, które jak powszechnie wiadomo należy do Aleksandra Cartera.
- To ten od afery farmaceutycznej, tak? – Badou przysiadł na starej zakurzonej kanapie w kącie – Myślałem, że tamto dało mu nauczkę i przestał wykorzystywać ludzi w badaniach nad lekami.
- Nie przestał – czarnowłosy upił łyk słodkiego napoju, trzymanego w bladych dłoniach – Po prostu przeniósł interes na margines, gdzie nikt nie zagląda. Większość myśli, że niegdysiejszy Szpital Miłosierdzia to przyszła inwestycja Cartera, że go odremontuje i otworzy na nowo wprowadzając monopolizując opiekę zdrowotną pod Powierzchnią, co w sumie na sens. Jednak, ostatnimi czasy pozornie nieszkodliwy koncern farmaceutyczny wprowadza na czary rynek coraz to nowsze, agresywne specyfiki, których działanie możecie zobaczyć na fotografiach. Jego nieludzkie, drogie gówna w zastraszającym tempie wypychają stare dobre trucizny w rozsądnych cenach, niszcząc wolny rynek i skazując na bankructwo innych producentów. Jednym z największych przeciwników Cartera był dotychczas Julius Fontie, gruba ryba, od kilku lat rozprowadzająca najlepsze środki, która nieodwracalnie zmieniła tę szopkę, gdzie każdy każdego naciągał, nie oferując nic jakościowo zdatnego do użycia w godny zaufania market. No i tu pojawia się nasz problem. Kilka dni temu dotarła do mnie wiadomość o jego samobójstwie.
- Niby dlaczego jest to problem? – szkarłatnobarwne spojrzenie zlustrowało nonszalancko przechadzającego się po pokoju chłopaka z nieufnym powątpiewaniem.
- Powątpiewam w to. Fontie nie należał do osób, które mogłyby targnąć się na swoje życie. Dodatkowo dowiedziałem się, że lekarz wykonujący sekcję zwłok jest jednym z ludzi Cartera, co podaje w wątpliwość tezę, że dostał zawału drogą naturalną.
- Dobra, a co daje nam taka wiedza? – rudowłosy pytająco zerknął na Lisę. Jego dłonie nerwowo uderzały o wypłowiałą tapicerkę, zdradzając znajome podenerwowanie, a nie do końca obecny wzrok zdradzał intensywność procesów zachodzących gdzieś w głębi jego umysłu.
- Otóż, teraz władzę w firmie przejął jego pierworodny, który zawsze był bardzo związany z ojcem. Nerium, należące do Fontie traci na rynku, wypierany przez Cartera, co powoduje niezadowolenie w kręgach spółki. Jeśli udałoby nam się dowieść, że to nie był przypadek, to bez wątpienia Daniel i jego ludzie staną po naszej stronie, a cóż… mają sporą wyszkoloną grupę i duże pokłady środków, które bardzo by nam się przydały w dotarciu do samego źródła naszego problemu. Carter otacza się dość… skuteczną grupą ochroniarzy, jak do tej pory nikomu nie udało się dotrzeć do samego Cartera.
Milczeli przez chwilę.
- Tak więc, mamy pofatygować się do Daniela Fontie, przemówić mu do rozumu i zaciągnąć na naszą stronę? A potem wykończyć dziada i uwolnić wszystkie dzieciaki?
- Nie, Badou, nikt w zarządzie Nerium nie uwierzy dwóm oszołomom, które wparują do biura szefa. Potrzebujemy dowodów – metalowe oprawki Lisy błysnęły niebezpiecznie, a jej postawione uszy drgnęły zniecierpliwione – Od dziś pracujecie z Kaito, on przekaże wam szczegóły planu.
- Czekaj… co? To jakiś żart? – Heine poderwał się z kanapy wzbijając kłęby kurzu w duszne powietrze.
- A miałbyś z tym jakiś problem? – Kaito uniósł zaciekawiony brew, jego heterochromiczne tęczówki chłodem przecięły ciało albinosa.
- Nie zamierzam pracować z niedoświadczonym gówniarzem – warknął Heine, wyczuwając prowokację.
- Mam dwadzieścia lat, Heine, jeśli ja kwalifikuję się jak gówniarstwo, to ty także – długie palce wyłowiły z głębokich kieszeni płaszcza notes, przekartkowały czułym gestem, muskając gładkie brzegi – Jeśli moje informacje są pewne, to masz lat dwadzieścia dwa, więc bądź miły nie odnosić się do mojego wieku – czerwone usta wyciągnęły się w przesyconym kpiną delikatnym uśmiechu. Zielone ślepia rozbłysły samozadowoleniem.
- To nie podlega dyskusji. Kaito od dziś pracuje z wami – bezwzględnie zawyrokowała Lisa – I nie zamierzam słuchać jakichkolwiek sprzeciwów, to dzięki mnie macie co żreć, niewdzięcznicy. A teraz możecie już iść.
- Dziękuję – Kaito skłonił delikatnie głowę.
***
- Czego od nas potrzebujesz ? – westchnął Heine, odganiając od siebie gorzki papierosowy dym, muskający czuje jego policzki szarawymi dłońmi.
- To chyba oczywiste – chłopiec zaciągnął się głęboko długim, cienkim papierosem, rozkoszując się jego ostrym smakiem i zerkając na białowłosego z rozbawieniem krytym pod gęstymi, czarnymi rzęsami – Sam nie ekshumuję Juliusa Fontie. W końcu jestem tylko słabym gówniarzem.
No wygląda na to, że w końcu będę mogła zacząć czytać, jak obiecałam co?
OdpowiedzUsuńWięc tak, pod względem tekstu i słownictwa, jak zawsze leżę i kwiczę, bo takie to dobre, a pod względem fabuły po prostu dam ci się porwać, nie zapoznałam się jeszcze z dogsami, nie sprawdziłam jeszcze nawet, jak kanonicznie wyglądają, więc w całości oddaje się twojemu wyobrażeniu, które swoją drogą bardzo mi się podoba.
Z niecierpliwością czekam na kolejne rozdziały.
Pozdrawiam c:
Och ;u; Zawsze jak czytam Twoje komentarze, to jest tak cholernie cieplutko c:
UsuńCieszę się, że Ci siępodoba, ale serio nie martw się nieznajomością DOGS, gdyż wydarzenia z Tułaczek dzieją się PRZED wydarzeniami z mangi i teoretycznie nie ma wpływu na logikę wydarzeń z oryginału. No i zapraszam do noty z wprowadzeniem, tam opisane się postacie z wyglądu i charakteru i przybliżone jest uniwersum c:
Pozdrawiam również <3