poniedziałek, 30 czerwca 2014

Tułaczki do Szczęścia 1 - prolog




Drzwi zamknęły się za nim spokojnie. Wyświechtany płaszcz, pełen smutnych dziur, z których wnętrza wyciekały żałosne zielonkawe skrawki podszewki, rzucony na kanapę zsunął się bezszelestnie na czysty dywan.
- Wreszcie spokój. - mruknął do siebie, z melodyjną ulgą w głosie. Czuł tą nieludzką lekkość, delikatną obietnicę snu i ciepłego posiłku. Słyszał przez całe mieszkanie zew łóżka, rozkoszną pieśń morfeuszowych ramion. Marzył by paść w jego ramiona i oddać mu swoje ciało, umysł. By zrzucić w jego lekkie szaty swoje problemy, zmartwienia, obowiązki. Oddać na jego barki oczekiwania innych. I pójść spać.
Jeszcze nie mógł. Pranie, naczynia, kolacja... i to dziwne coś czołgające się z lodówki w stronę korytarza. Oh...
Był pewien, że owe niezidentyfikowane stworzenie, bynajmniej nie mające posiadać własnej inteligencji, wyszłoby poza mieszkanie, gdyby nie zostało skatowane przez ciężkie czarne buciory podkute metalem. Twarz malowana nieludzką bielą wykrzywiła się ze wstrętu widząc ożywione indywiduum. Na białych włosach osiadł wirujący w powietrzu kurz.
- Czego? – mruknął rudzielec, politowaniem spoglądając na własny obiad sprzed pół roku.
- Praca.
- Wyjdź. Nie ma pracy. Nie. Wyjdź.
- To coś specjalnego. Babcia Liza chce nas widzieć jutro...
- Wyjdź. Zamilcz. Nie ma pracy. Jest weekend.
- Idziemy na piwo?
- Nie.
- Dlaczego?
- Jeść. Spać. I to jebać.
- Badou, ogarnij dupę.
- Wyjjjjdź! – zawył napierając na niewzruszony, szczupły tors intruza – Heine, wyjdź i nie mów! Zawsze przynosisz chujowe wieści!
- I to niby moja wina? – rozejrzał się – Ale syf...
- Idź sobie. Nie chcę cię tu. Muszę posprzątać. I się wyspać. I napisać mowę na ceremonię...
Albinos wzruszył ramionami obojętnie i zawrócił, kładąc dłoń na klamce.
- Jak se chcesz, tylko się nie spóźnij jutro. O tej co zawsze.
Mieszkaniem wstrząsnął huk upadającego krzesła. Ciche przekleństwo. Cisza.
- Kupiłeś sobie kotka? - powiedział bezgłośnie nieśmiertelny, wskazując na drzwi do zamkniętego pokoju.
Naznaczone pracą dłonie od razu zacisnęły się na karabinach, które jakimś cudem wciąż przypięte były u dołu pleców. Praca razem uczyła. Badou wiedział, że on idzie pierwszy, wiedział, że on jest mięsem armatnim, a Heine tylko robi rozpierdol. Złapał wolnymi palcami za klamkę i szarpnął. Gdy do sypialni wlało się umęczone, słabe światło, cień za nimi zamarł w przerażonym bezruchu.

„O nie, kurwa, nie ma bata."

Wyszarpał podstępną kreaturę do kuchni łączącej salon z sypialnią.
Białowłosy z zwykłym sobie niezadowoleniem znalazł cel w skroni włamywacza
- Ktoś ty? – syknął właściciel mieszania. Miał dość. Miała być kolacja, miała być fajeczka i miał być słodki romansik z kołderką. I jak zawsze dupa.
Rozumiał dzieciaki ze slumsów. Wiedział jaki głód wykręcał im żołądki i jak silnie na podświadomość działała woń strawy, zapach pieniędzy. Rozumiał i szanował. Ale nie dziś.
Chłopaczysko było młode. Nawet bardzo. Czarny, stary, wygnieciony płaszcz, bogaty w kroju, opadał na chudą sylwetkę, na czyste ubrania. Czarna koszulka była stara, ale zadbana. Spodnie, ewidentnie spadek po starszych, trzymany ciężkim metalowym paskiem. U boku miecz. Długa katana, w zdobionej pochwie o rękojeści owiniętej ciasno szarym materiałem, dzwoniąca złotym łańcuszkiem.
- Ktoś ty?
Uniósł twarz milcząc. Czarne włosy, w których pniu jaśniał jasny odrost, przysłaniały blade oblicze. Wyraźne rysy twarzy, mały nos, ciemne rzęsy, usta delikatnej barwy porzeczek. Dziwnie błyszczące oczy o widocznym zróżnicowaniu intensywnej zieleni. Badou widział w nich coś nierealnego, coś nienaturalnego. W tych oczach, które nie należały do dzieciaka ze slumsów.
- Kurwa, dzieciaku, padło pytanie! - warknął Heine.
- Słyszałem. - wreszcie zimny jak lód i ostry jak brzytwa głos opuścił jego krtań.
- I?
- Czy to aż tak istotne w tej chwili? - odparł.
- Bezczelny sukinkot. – rudy silniej wykręcił jego przedramię - Dobra, inaczej. Pracujesz dla kogoś?
Nic. Heine pewnie odbezpieczył Lugera. Chuda ręka ze spokojem zacisnęła się na dłoni Nails'a.
- Dla siebie - odparł i rozkleszczył bez problemu krępujące go palce.

Świst powietrza.
Na podłogę spadło kilka szkarłatnych kropel. Ich uderzenie zdawało się rozdzierać martwą ciszę, która nastała w kuchni. W ręce chłopaka znikąd pojawił się  nóż, leżący wcześniej na blacie kuchennym, teraz pokryty lśniącą cieczą.
Albinos zacharczał, wypuścił swą metalową kochanicę o długiej lufie i złapał się za gardło. Spomiędzy porcelanowych, długich palców wypłynęły strużki gęstej krwi. Przybywało ich.
Chłopak zauważył, wyprzedził reakcję i po chwili rudzielec poczuł obezwładniające zimno na szyi. Zielone oczy przeszyły go na wylot, a ostrze przy krtani wywołało dreszcz.
- Żegnam, miło było. - prychnął i najzwyczajniej w świecie spierdolił, w korytarzu rzucając na ziemię nóż.

Spojrzał na Rammsteiner'a, który łapczywie łapiąc oddech zsunął się na ziemię, wycierając dłoń w koszulę. Prawdopodobnie cięcie nie było zbyt głębokie. Parę minut Badou obserwował się jak idealne ciało wraca do swego pierwotnego stanu.
Niesamowite... Zazdrościł...
- W porządku, stary? - spytał.
- To nie do mnie się włamali. – padła odpowiedź
- Kurwa mać!

*** 

Przytłumiona muzyka, szelest ludzkich głosów spragnionych zabawy, alkoholu i seksu. Conocna melodia młodych ciał pchających się w kolejce do wejścia.
Rozprostował nogi, kładąc się na rozgrzanym za dnia dachu.
- Znalazłem...
Niebo było pozbawione gwiazd, szare niczym spalone. Smutne i głębokie. Tak dołujące...
Zbierało mu się na śmiech, pełen gryzącej goryczy. Czuł się dziwnie, jakby ktoś przed chwilą wyrwał mu część płuca, nie potrafił złapać głębokiego oddechu. Przed oczami wciąż miał tę twarz, tę kaskadę włosów pachnących papierosami i cynamonem, pokrytych intensywna rdzą, wciąż słyszał ten głos, opuszczający jasne, suche wargi. To dziwnie ściskało pierś...
- Znalazłem ich – zaczął machać nogami niczym zniecierpliwione dziecko, którym się czuł. Pragnął znów ich spotkać. Nieważne jak niekomfortowe to było, jak bolało. To takie ekscytujące. Czuł się niczym ekwilibrysta stojący nad morzu głodnych ludzkich bestii, czekających na jego upadek.
Jego głos był nieczysty, pełen bolesnego fałszu. Nie potrafił śpiewać, nie lubił tego...


Hej... Towarzyszu!
Cicho w domu mym.
Nie ma komu, wina, złota, śmiechu, strawy
Lecz obaj wiemy,
Że będziemy walczyć,
Póki życiom naszym milczy dzwon...

2 komentarze:

  1. 13 rozdziałów na koncie, a ja dopiero zaczynam ;_;
    Dżiz, nie lubię mieć zaległości xD
    No dobra! Źle się nie zaczęło (przynajmniej nie dla mnie, bo o Badou powiedzieć tego nie mogę xD), zobaczymy co dalej :3 Jeszcze takie pytanko małe - tu będą postaci wykreowane przez Ciebie samą? Bo tego zakapturzonego chłopczyka z mangi nie pamiętam, a cosik mi się widzi, że to może być dość ważna postać, skoro tak zabłysnął na scenie w samym prologu xDD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oh... Moja droga... Tu będzie sporo moich postaci *uśmiecha się diabolicznie*

      Usuń