czwartek, 23 lutego 2017

Tułaczki do Szczęścia 5


Omlety ze smutnym nadzieniem







Mleczne światło wlewało się leniwie przez brudne, naznaczone zaciekami okno, a w jego blasku tańczyły, niczym baletnice rozespane drobinki kurzu. Poranek padał na przeciwległą ścianę, malując na niej przedziwny bohomaz, współgrający z pęknięciami w poszarzałej, niegdyś żółtej farbie. Powinien odmalować ten pokój. Skrzypiący, wytarty parkiet prosił się cyklinowanie, lub choć dokładniejsze pastowanie, które było mu równie obce, jak ścianom równomiernie nałożony kolor.

Kołdra była wymięta, poduszka niewygodna, a stopy zmarznięte. Grzejnik zimny, mimo coraz częściej spadających na miasto smolistych, chmur deszczowych, duszących w bezwzględnym uścisku jasne słońce.

Niezadowolony pomruk wydobył się z jego gardła, gdy poruszył się niespokojnie. Ból zwinnymi podskokami przemierzył jego kręgosłup, śmiejąc się mu w twarz. Każdy mięsień rwał zakwasami, siniec rozlewał fioletem pod skórą, pulsując obcą melodią, niekomponującą się z mozolnym rozespanym tętnem, a wczoraj tak chętnie przyjmowana pieszczota, objawiała się ciemnymi smugami zeschniętej posoki roztartej po jego skórze zdradliwymi ścieżkami, cielesną mapą odległych już zdarzeń.

- Au... – syknięcie błądzące gdzieś we wnętrzu poduszki – Boże... Starzeje się...

Jego dłoń natrafiła na oddychającą istotę, wtapiającą się w biel pościeli. Bieli, ładnie w bieli. Niczym szkicowi na nieskazitelnej karcie, cieniowanemu z delikatnością, utrzymanemu w sterylności. Muskanemu ciemnym grafitem na wyraźnych konturach, granicach oddzielających mistycyzm postaci od przyziemności tła. Obserwował bezmyślnie pozbawioną wyrazu, rozluźniają twarz i rzucony przez czoło i nos kosmyk, drgający miarowo z każdym kolejnym oddechem, niczym wskazówka zegara, przeskakująca z pasją w mechanizmie. Wyrwał albinosowi przykrycie i otulił się w ciepłej puchowej kołdrze , wpatrując rozespanym wzrokiem w nagie ciało.

Ciało jak ciało. Jakie jest każdy widzi. Widzi piękno, szczupłych, silnych kończyn, wklęsły brzuch i wąską klatkę piersiową. Widzi białe rzęsy rzucające rozbiegane cienie na policzki, idealnie wykrojone blade wargi i mały zadarty nos. Doskonałość. Doskonałe ciało, które samo o siebie dba, które nie może umrzeć. Które nie słucha właściciela. Zadrżało z zimna.




Wąskie brwi zmarszczyły się, tworząc na gładkim czole zmarszczkę oburzenia. Powieki uniosły, a czerwone tęczówki zadrżały lękliwie przed blaskiem nowego dnia.

- Zimno... Oddaj – cicho i niewyraźnie. Dłoń o długich palcach wysunęła się bezsilnie po przykrycie, opadając ponownie na twardy materac.

- Nie.

- No daj...

- Nie, spadaj.

- Zimno mi.

- To się przytul.




Zaszeleściło. Zmarznięte dłonie wsunęły się w fałdy pierzyny i przycisnęły się do rudowłosego, nieprzytomnie odszukały granice jego ciała.

- Zimno mi, kurwa – burknął naznaczając nosem piekący szlak na jego szyi. Zimne palce przejechały po biodrach w górę, na plecy. Ramiona zgięły się, głowa opadła sennie na tors, zakrywając białymi pasmami niezadowolone oblicze – Daj mi tę cholerną kołdrę.

No i tak powinien wyglądać poranek po tak intensywnej nocy – Badou zarzucił mu na ramiona okrycie.
W ciszy obserwował kurczącego się, zatapiającego w szorstkiej pościeli Rammsteiner'a, chowającego przez wpełzającym na niebo nowym dniem każdy najmniejszy fragment wrażliwej skóry, na której nie odbiły się ślady wczorajszej nocy. Skóry, której rzeczywistość nie skalała bliznami, nie zbrukała jej nieskazitelności i czystości, mimo posiadanego prawa i powinności. Przecież powinna odcisnąć na nim chodź jeden swój palec, prawda? Tak nakazywałaby namiastka sprawiedliwości, jaka jeszcze błąkała się po brudnych ulicach tego miasta, ciągnąc za sobą swą przegniłą godność na złamanej wadze. Piekielna sprawiedliwość!

Gdyby faktycznie miała moc, przypisywaną jej przez uczonych, gdyby jej siła pochodziła z logiki, istoty laboratoryjnej krwi, nie miałyby takiej siły w sobie by żyć, by na nowo lizać rany, lecz dogorywałyby smętnie pod zmurszałymi murami, kryjąc się przez zimnem w wilgotnym mchu. To byłoby logiczne. Brutalne, ale logiczne. Zgodne z rozumowaniem zwykłych, szarych ludzi, powitych z łona, a nie szalki Petriego. Setki niewinnych straciło by namiastkę normalności, oddało niewinność na pożarcie, za przeżycie, ale zyskało by całe społeczeństwo, niezmienne od czasów, przed genetyczną ekspansją na ludzki organizm. Wszyscy „inni” cierpieliby, niosąc na barkach potęgę i siłę przyszłości, którą przypieczętowano ich stworzeniem.

Jednak... czy chciał widzieć Heine uwięzionego w klatce zniszczenia, biernego względem nacierającego na niego świata? Czy może jednak egoistycznie naznaczyć go malunkiem bólu i pozostawić w tym przeciętnym syfie? Jakkolwiek nie spojrzałby na albinosa, czuł się niesprawiedliwy. Bezczelny.

A jednak, nie mógł odgonić od siebie myśli, wyobrażeń blizn i ran nieniknących z niewzruszonego płótna jego ciała. Być może... byłyby one piękne? Nadawałyby człowieczeństwa potworowi.


- Idę się umyć – pchnął albinosa i przeturlał przez niego.
Ubrania leżały na zakurzonej podłodze, szarzejąc w promieniach bezsłonecznego poranka. Wypożyczony garnitur mieszał się ze starą koszulą białowłosego, zacierając jeszcze dosadniej granice między nimi. Granicę, którą bezpowrotnie przekroczyli, uniemożliwiając sobie szansę powrotu do względnej normalności. Badou czuł jak ciężar minionej nocy osiada na nim, jak rozbrzmiewa raniącą uszy symfonią i pcha w opętany taniec, zmuszając do żałosnych pląsów, na pozostałym jeszcze szkielecie ich znajomości. Pod każdym jego krokiem rusztowanie chwiało się, wyło agonalnie, ostrzegawczo. Jeszcze jeden ruch, jeszcze następny... Kiedy stelaż się zarwie? Które spojrzenie







- Boli cię?

- Słucham?

- Obolały jesteś? - powtórzył Heine opuszczając kołdrę wystawiając się na chłód jesiennego poranka. Wczoraj podrapane ramiona, dziś były czyste.

- No. Wszystko mnie boli - odparł jednooki - Jak po spotkaniu pierwszego stopnia z tirem - zamilkł nagle - Hmm... Napalony Heine, jak tir?

- Wybacz - nieśmiertelny odwrócił speszony wzrok. Źle się z tym czuł. Źle mu z tym, że Badou cierpi przez niego.

- Spoko. Jest w porządku. Nie masz za co przepraszać - wykonując pobłażliwy i ciepły gest.

- Nie głaszcz mnie po głowie jak psa - burknął Rammsteiner, odtrącając jego dłoń.




Badou pokazał mu język i szybko skierował się do łazienki.

Czuł się jak kilkudniowe gówno, ale był zadowolonym gównem. Mimo, sprzeciwiającemu się mu ciału, mimo brudu od którego cały się lepił. Naprawdę było mu dobrze. Nie pamiętał kiedy ostatni raz obudził się i ktoś był przy nim. To przyjemne uczucie.




***


Drzwi kaplicy skrzypiały gdy słabe ręce pchały je, by te się roztwarły.
- Niech będzie pochwalony...
- Na wieki wieków - wysoki blondwłosy ksiądz skierował twarz ku młodszemu ojcu - Czego szukasz bracie?
Zielone oczy zilustrowały wnętrze kaplicy, jej wysokie zdobione sklepienie, marmurową kolumnadę, brudne witraże i stare cegły wystające ze ścian.
- Chyba źle trafiłem. Przepraszam - mecz u boku młodego księdza uderzył o jego łydki, a koraliki różańca przy pochwie obiły się o siebie, wydając przyjemny, ciepły dźwięk.
- O, czyżbym trafił na jednego z Czerwonych? - uśmiech rozkwitł na wąskich wargach pastora tego opuszczonego kościoła.
- Słuch cię nie myli, bracie.
- Wnosić broń do Domu Bożego... Czego dziś was uczą, młodzi? - ślepy klecha podszedł kilka kroków ku uzbrojonemu duchownemu.
- W tym przybytku jest więcej broni, niż w wojskowym składzie, moja nic tu nie znaczy - odparł zielonooki - Przepraszam za najście. Szukałem kogoś, lecz wygląda na to, że nie znajdę go tu.
Kroki oddaliły się w stronę wrót. Te jęknęły żałośnie gdy Czerwony opuszczał ten święty przybytek.
- Jak szkoda, że poszedł, prawda Nill?

Złotowłosy aniołek wychylił się zza kolumny. Niespokojnie poruszała skrzydłami, oczy się jej świeciły, dłoń w zaciekawieniu i zdenerwowaniu mięła brzeg sukienki.
Tyle było pytań, które zadałaby. Szkoda że nie mogła.

***




- Co tak ładnie pachnie?
Ciekawski nos wyłonił się zza jego placów. Dokładnie weryfikował ten nowy słodki zapach.
- Omlety - niechętnie odparł białowłosy grzebiąc drewnianą łopatką na patelni. Rzucił mu spojrzenie przez ramię. Sińce przykrył długimi rękawami bluzki i starymi, wytartymi dresowymi spodniami. Heine nie chciał by Badou musiał cokolwiek przykrywać. By musiał chować ślady jego działalności.
- Zajebiście to pachnie - rudzielec oparł się obok o blat i wpatrywał z pragnieniem na rumieniące się śniadanie. Głód skręcał mu kiszki, nawet papieros trzymany w ustach nie pomagał.
- Zawsze palisz w kuchni?
- Masz z tym jakiś problem? - odparł urażony Nails. Nienawidził jak ktokolwiek zwraca mu uwagę na fajki. Niech się świat odpierdoli.
- Nie, spoko, przywykłem - odparł Rammsteiner unosząc dłonie w geście obrony.
Oj, delikatny temat. Papierosy...
- No ja mam nadzieję - jednooki zgasił peta pod zimną wodą i wyrzucił. Uśmiechnął się ciepło i wrócił do łazienki by rozczesać włosy.

Potwór. Bezduszny, potwór, który rani wszystkich dookoła. Zostawia bolesne ślady, na każdym kogo dotknie. Potwór który nigdy nie powinien nauczyć się kochać. Który powinien zamknąć się w pokoju bez okien, bez drzwi i nigdy nie wyjść za swe więzienie. Lub umrzeć.
Śmierć to nagroda. Śmierć jest wybawieniem. Tylko ludzie mogą doznać takiej rozkoszy. On człowiekiem nie był i nigdy nie będzie. Nie zazna w ekstazy wybawienia od zła świata, nie ucieknie od ciernistych łodyg oplatających jego serce.
Miłość rani. To miłość pcha w ciepłe, bezpieczne ramiona śmierci.

- A omlety na słodko, czy wytrawnie? - zamilczała pokornie suszarka.
- Jak wolisz. A robię sobie na słodko - odparł Heine papierowym, pustym głosem.
- To mi też.

Normalny poranek, czyż nie? Ale czy normalne jest by obcy sobie mężczyźni szli razem do łóżka, by rano zachowywali się jak para, lecz wciąż byli sobie obcy? Czy taki stan rzeczy jest normalny?
Nie. U nich normalny jest tylko poranek. Nic nieznaczący poranek...

~

Widelec wbił się w puszyste ciasto.
- Pycha, gdzie nauczyłeś się gotować?
- Gotować? - Heine spojrzał na rudzielca z powątpiewaniem - Umiem tylko omlety, spaghetti i naleśniki. To nie jest gotowanie.
- Oj tam, oj tam... Coś ty taki nie w sosie? - Badou wepchnął kawałek oblanego bitą śmietaną omleta do ust.
- Wszystko w porządku. Zmęczony jestem, a obiecałem, że pomogę wysprzątać kościół - przetarł dłonią twarz i ukrył ziewnięcie.
- I mówisz to ty? Ja ledwo żyję!

Natychmiast pożałował tych słów. Białe oblicze pokryło się cieniem, szarością niczym mgłą, a czerwone ślepia zmatowiały.

Potwór...

***


- Wiedziałem, że tu będziesz.
Niezadowolony pomruk, jako pierwsza odpowiedź.
- Było zachować tę wiedzę gdzieś w sobie. Nie musiałeś mnie szukać.
- Jesteś ostatnio jakiś nieswój, Kaito - brunet podszedł od tyłu do chłopaka i przytulił bez odwzajemnienia. Silny zapach krwi, go zamroczył, lecz nie przeszkodził on mu.
Czarne szczenię przemknęło cicho obok ich nóg.
- Powiedz mi Vogel, czemu zwłoki są smutne? - czarnowłosy chwycił w palce swój warkoczyk.
- Ponieważ są samotne? Bo pragną ciepła i miłości? - odparł chłopak o czekoladowych oczach, ciepłych i słodkich jak prawdziwa czekolada.
- Bo są samotne... Hmm... Jest samotna? To czyni ją smutną i złaknioną krwi?
- Kaito? - Vogel spojrzał w puste oczy przywódcy, utkwione w panoramie miasta. W dłonie ściskające krzyżyk.

Kaito?

- Wiesz, zemsta wcale nie jest słodka. Ma smak zgnilizny i metalu. Już jej nie chcę - uniósł krzyżyk, słońce przemknęło po plamach rdzy - Ciekawe czy zwłoki się ucieszą na mój widok?
Wystawił się w oczekiwaniu na fałszywy pocałunek. Przyjął go z uśmiechem na ustach i znudzeniem w oczach.
- Jestem głodny - wyrwał się z objęć - Nie czekaj na mnie.
Zwinne skoki po dachach, wykonywane przez ciało niezdolne do takiego wysiłku.

- Te zwłoki potrzebują powrotu zbłąkanego klechy. Potrzebują jego miłości i lojalności. Nie mojej - wytarł z obrzydzeniem wargi po pocałunku z zakłamanym, nieposłusznym trupem - Ale to nie znaczy, że ty ją dostaniesz, Samuelu...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz