sobota, 30 lipca 2016

Mann gegen Mann 10


Wcale nie pisałam tego rozdziały ponad pół roku w pięciu wersjach.
Wcale a wcale.
Jeśli jest tu ktokolwiek, kogo jeszcze obchodzą losy Ashenputtel - enjoy. Zapraszam także do komentowania.
________________________________________________________________________________
 
 

Subtelna otoczka przytłumionych rozmów toczonych na kilku równoległych płaszczyznach, delikatny chłód otulający ciało miłym, miękkim kłębkiem cienia. Drży, okrywając ramiona płaszczem i chowając się w mrokach, falujących hipnotyzująco na granicy światła rzuconego przez palenisko.
Dziwne…
On, ten, który z uwielbieniem wstępuje w blask jupiterów, unosząc głowę z lekkim grymasem zadowolenia, teraz z ulgą skrywa się w kokonie słodkiego nieistnienia. Jakby to jemu chodź raz przypadła rola obserwatora, skryby, który przepisuje umykające chwile na karty swej pamięci. Stroi je w pióropusze nut, rodzących się miedzy ich słowami, a rytmicznymi uderzeniami pałeczek o drewniane dna misek. I czerpie z tego nieokrzesaną przyjemność, wręcz nieporównywalną z wcześniejszymi doznaniami. To takie… dziwne. Takie nietypowe i inne… Chociaż, czy akurat on ma prawo rozprawiać, o rzeczach innych, skoro sam nie zna pojęcia normalności?
Chyba… Możliwe, że… tak.
To patologiczne poczucie bezpieczeństwa jest tak obce i tak niepożądane, ze Ashe z łatwością może nakleić mu plakietkę „innego”, a nawet „dziwnego”.
Nie zna ich. Oni nie znają jego. On boi się ich, oni zaś drżą przed nim. A jednak… nagle znikła niepewność. Zupełnie jakby dwie półprzeźroczyste klisze nałożono na siebie, tworząc ten złudny, sielski obraz. On ma tego świadomość, wie, że to ciepło i bezpieczeństwo… to tylko iluzja.

- Ej, spójrzcie wrona! Co ona tu robi?
Wzdryga się. Wyciągnięty brutalnie z morza przemyśleń, łyka powietrze niczym topielec, niechętnie wypływając do świata rzeczywistego, w którym słyszana przed momentem muzyka nagle przeradza się w hałas.
Elegant strojny w czarne barwy. Postawny, potężny i zdystansowany. Raz po raz unosi skrzydła, rozpościera je w narcystycznej demonstracji swej dostojności. Bystrym, paciorkowatym okiem łypie na nich, oczekując godnej gościny.

- Spójrzcie jak blisko. W ogóle się nie boi.
- Ale ładna…

Ktoś wyciąga ku niemu wierzch dłoni, ptak kłapie dziobem niezadowolony, wydając z siebie cichy wrzask.

- Ładny. To samiec - chłopak sięga w głębię kieszeni.
- A ty skąd to wiesz?
Majestatyczne ptaszysko podrywa się, prezentując swą wspaniałą sylwetkę, pełną dynamiki i gracji. Jego szpony wbijają się w materiał kwiecistego płaszcza i odsłonięty nadgarstek, a masywny dziób zanurza się w garści złoto-brązowych nasion.
- Nazywa się Mateo - Ashenputtel wolną dłonią czule pieści nastroszone pióra głowy, rozkoszując się miękką strukturą, w której zapadają się jego palce.
- Jest twój? - na pełnej twarzy Kogi maluje się fascynacja, mieszana z podziwem - Nieźle.
- Nie - jego dłoń zatrzymuje się. Delikatnie odchyla skrzydło, przesuwając opuszkami po twardych już, silnie zbitych lotkach – Ptaków nigdy nie podporządkujesz sobie całkowicie – bezwarunkowo wzdycha, wpatrując się w lśniące pióra, ciasno nałożone na siebie.
Skrzydła.
Możliwość wiecznej ucieczki przed stałą, litą i nieporuszoną ziemią. Wolność. To tęsknota. Oddech wypełniający swym rześkim chłodem pierś, miękki, zapadający się pod każdym krokiem mech, cicha, zmysłowa pieśń bezgranicznego teraz. Tylko on. On w wiecznej pogoni za kryształowym zmierzchem, kryjący się w ciepłych ramionach szkarłatu, które tulą go swym spokojem, zamykając na żałosną rzeczywistość. Albo… ciepła dłoń otwierająca ciężkie, białe drzwi, kryjące za sobą światło pozornego wyzwolenia.
Ale to nierealne. Dalekie i nieuchwytne. Przeszłe, zamknięte w bańce minionych dni, w czasach, kiedy wszystko wydawało się niewinnym snem niewinnego dziecka, które dopiero uczyło się czym jest życie.
„Treser nigdy nie będzie wolny. Władza to obowiązek, nie przywilej.”

Ostanie ziarenko sezamu prześlizguje się między jego palcami, umyka upierzonemu głodowi, powodując jego gniew. Delikatne uszczypnięcie, niemal nieodczuwalne na twardej skórze, jawna manifestacja niezaspokojonych potrzeb.
- Jest uroczy.
- Niewątpliwie – czarnowłosy unosi wzrok, spoglądając pozornie beznamiętnie w lśniącą i ciepłą głębię oczu Kiyoshiego. Pod rzęsami cienie suną figlarnie po bursztynowej tęczówce, nadając każdemu słowu widoczne echo, które zniekształca wyraźnie, a mimo to pozbawione sensu słowa zamknięte w tym spojrzeniu.
Mateo rozpościera masywne skrzydła, jednym silnym ich uderzeniem wznosi się ponad ich głowy, ciągnąc za sobą ciepły podmuch. Ciepły i miękki, jak dotyk, który odgarnia z jego oblicza zbłąkane kosmyki, skręcające się od wszechstronnej wilgoci.
- Gdzie poleciał?
- A kto to wie?
- Do domu?
- Teraz pytanie, czy włóczęga go posiada?
- Włóczęga?
- A nie? Ptak nie marnotrawi swego czasu na stawianie stropów z cegieł, przelatuje z gałęzi na gałąź, uciekając przed deszczem. Założy gniazdo, wychowa młode, odleci.
- Brzmisz tak, jakbyś nigdy nie potrzebował domu – Riko marszczy brwi, lustrując go przenikliwym spojrzeniem orzechowych oczu – Hipokryta.
- Hipokryta? Dlaczego? – on przerzuca na nią wzrok, doszukując się w jej spokojnym głosie znajomego zabarwienia kpiny. Nie słyszy go, każdą najmniejszą głoskę przepełnia ciekawość, malująca się bezwstydnie na jej skąpanym w złocistych cieniach obliczu.
- Płaszcz niewątpliwe drogi, każdy kwiat haftowany ręcznie, zdobiony gdzieniegdzie złotą nitką. Wspominałeś, że masz domek letniskowy w tym lesie, to nietani interes. Doliczmy do tego własną stajnię pełną koni i mamy bogatą dziecinkę – zagryza wargi, powstrzymując uśmiech – I to twoje prowadzenie się. Język. Od razu można wyczuć nacisk na wychowanie i naukę. Zwracasz uwagę na takie drobnostki, a z rozmarzeniem przyglądasz się ptakom, które nie poszukują żadnych materialnych przyjemności. To hipokryzja.
- Niewątpliwie silne argumenty – wstaje, obracając w palcach pałeczki. Wilgoć resztek sosu lśni na nich w blasku ognia, który i jego powoli obejmuje swymi ciepłymi dłońmi, obrysowując bladość jego twarzy i lśniące oczy – Ale… Odpowiedz sobie na pytanie, czy była w tym moja wola? Nawet jeśli wszyscy tu zdecydowalibyśmy być jak ptaki, pozbawieni krępujących nas, ogólnie przyjętych norm i standardów, to czy rodzina i społeczeństwo by nam na to pozwolili? – klęka przy wiadrze z wodą, składa w niej naczynie z ciemnego drewna orzechowego – Jak myślisz, pani Trener?
W jego głosie nie ma chłodu i dystansu, a na krańcach słów pobrzmiewa delikatna łuna rozbawienia. Niezwykle subtelna, ledwo słyszalna, niemal niezauważalna na jego twarzy.
Opłukuje starannie miskę, układa dokładnie w lewym dolnym rogu rozłożonego obok ręcznika. Iskrzące się szkarłatem płomieni krople spływają ospale po jej krągłości, zostawiając po sobie mokre ślady, które w przyszłości stworzą szkaradne smugi na wypolerowanym drewnie.

- A tak w ogóle – głos Izukiego nagle rozrywa zaległą ciszę – To dlaczego wszystko tu jest drewniane? Kubki, miski…
- U mnie w domu używa się tylko drewnianej zastawy – Ashenputtel zerka na niego spod koronki rozczochranych włosów – Mam bardzo… czuły słuch. Drewno jest cichsze, nawet jeśli użyjesz metalowych sztućców, okropne brzęczenie zostaje stłumione. Do tego trudno je stłuc.
- Czuły słuch… a to ciekawostka – Hyuuga prycha, obrzucając go chłodnym, niespokojnym spojrzeniem.

Wiatr się wzmaga. Niesie ze sobą delikatną melodię fal obijających zębate klify, kruszących się pod potęgą nieugiętej skały. Pcha im symfoniczne brzmienie liści rwących się do tańca na łańcuchach gałęzi i ciche drapanie wiewiórczych pazurów o pnie. Konie prychają na siebie wzajemnie, wymieniając miedzy sobą pełne ekspresji uderzenia kopyt o rozmiękłą ziemię. Gdzieś sowa złapała mysz, tam w lesie, na wschód od samotnej skały na której padlinożerne, skrzydlate bestie czyszczą pogruchotane szczątki zająca. A tu wokołą trzaskającego i syczącego ognia podnoś tuzin piersi rozdziera melodia podobna, lecz skrajnie sie od siebie różniąca. Kilkanaście oddechów, zniecierpliwione ruchy i szelest ubrań, strzelające cicho knykcie… Życie.

- Tak… nad wyraz czuły – uśmiecha się półgębkiem – Absolutny.
- Nie jesteś zbyt pewny siebie, Ashe? Coś takiego nie istnieje.
- Jeśli tak uważasz… Chociaż… Mógłbym ci to udowodnić – schyla się, zgarniając z chłodnej ziemi garść kamyków.
- Jak niby – głos Hyuugi rozbrzmiewa wyraźnym rozbawieniem, jakże kompatybilnym z lekceważeniem malującym się na jego obliczu.
Ashenputtel zagryza wargi, tłumiąc śmiech. Dziesięć kamieni. Nierównych, opiaszczonych, przeszywająco zimnych, obijających się o siebie w jego dłoni. Rzucone wydadzą z siebie świszczący odgłos, a piach posypie się za nimi, spadając z chrzęstem na żwir. Wynik jest oczywisty. Sprawdzony wielokrotnie, wielokrotnie wprawiający w osłupienie.
- Proszę, twoja część - układa w dłoni kapitana pięć pocisków - Rzucasz po jednym, a ja muszę trafić go i zbić z toru.
Junpei wzdycha z rosnącym poirytowaniem.
- A co to za wyczyn?

Bursztyn oczu lśni żądny wygranej, kalejdoskopiczne plamy w jego głębi krążą wokoło czerni źrenicy.
- Zawiążcie mi oczy.

Czerwona wstążka kładzie się na jego dłoni, czekając na użycie. Długa, wytrzymała, szeroka na tyle, by odebrać mu wzrok.
- Nie uda ci się. Nawet gdyby Hyuuga powiedział ci kiedy rzuca - Izuki spogląda na niego z politowaniem, świadomy nadchodzącej porażki.
- Daj mi spróbować. Zaskoczę was, macie moje zdanie – podaje tasiemkę widocznie targanej niepewnością trenerce, schylając się ku niej – Trochę wiary.
- Wiarę mamy, co do sensu tego „zakładu” mamy wątpliwości – dziewczyna mruczy pod nosem, odgarniając z jego karku, mozolnie kręcące się pasma – Jakkolwiek dobry nie byłby twój słuch, nie na szans, byś usłyszał lecący kamyk. Do diabła, to nie kozłowana piłka – jej drobne dłonie delikatnie przysłaniają jego skronie i zaciśnięte powieki szkarłatnym jedwabiem. Miękkim, znajomo chłodnym, przesyconym wonią wilgotnych igieł jodłowych.
- Trenerze, daj mi chodź spróbować – zwraca twarz ku niej, kierowany lekką mgiełką jej perfum o subtelnej barwie zielonej herbaty. Ona kładzie mu dłoń na ramieniu, delikatnie pchając w stronę kapitana, jej zręczne palce zaciskają się niepewnie, ukrywając drżenie, mimowolnego podekscytowania.
- W którą stronę rzucać?
- W którą wolisz. Nie dawaj mi forów, to mnie uraża.
- No kto by się spodziewał.
- Rzucaj.

Cisza. Kroki na żwirze, głośne, lekceważące, pewne siebie. Pięć kamyków ocierających się o siebie w ciepłej dłoni. Okulary poprawione wyuczonym gestem. Szyszka turlająca się po leśnym runie. Ktoś odstawiający miskę na pieniek obok. Fale w oddali obijające się o brzeg. Sowa łapiąca mysz w swe szpony i wzbijająca się ku koronom drzew. Drapieżca i ofiara.
Kamyk wybrany spośród podobnych. Okrągły, ze zgrzytem ocierający się o ostre krawędzie czterech pozostałych. Przewidywalny wybór na pierwszą broń. Gładki, z łatwością przecinający powietrze, lecący daleko i szybko. Wspaniała taktyka. Zniszczyć jednym rzutem, który jakże pechowy dla przeciwnika wzbudzi niepewność i zdusi wszelką zuchwałość. Lecz przeciwnik zna tę taktykę. W najpodlejszych zakamarkach duszy ucztuje przy każdym mistrzowskim użyciu jej.
Szelest bluzy polarowej.
Zamach.
Trzask.
Świst.
Skrzypienie wirującej Z prawej. Bliżej. Na wprost. Wyżej. Łuk. Trzy metry. Dwa i pół. Teraz.

Cicho… niepozornie cicho… stuknięcie, skały o skałę, zwycięstwa o przegraną. Głuche uderzenie obydwu o żwirowy krąg wokoło, niczym zawodników strudzonych walką o wilgotną od zmęczenia podłogę ringu.

- Kolejny. Tylko mocniej i wyżej – mrukliwie, głęboko, z rosnącym echem przyjemności. Wygrana to narkotyk. Silny, wprawiający w błogi zastój, stan majaczący na skraju ekscytacji i zniecierpliwienia. Chłód sunący po kręgosłupie, lodowate dłonie rosnącej ekstazy, stara przyjaciółka, która zbyt długo była spychana w zakurzone kąty świadomości, zbyt długo ignorowana. Słyszy ją. Jej znajomy triumfalny śmiech, jej taneczny krok, szeleszczące koronki, wstążki i ogarniający odgłos obcasów wbijających się w mokrą ziemię. „Dalej, dalej! Pokaż im! Potrafisz! Pociągnij za smycz, unieś bat, wyszepcz bezwzględny rozkaz, niechaj padają na klęczki u twych stóp, głodni kolejnych rozkazów!” Pragnie ją zagłuszyć, ptasią serenadą odśpiewywaną na cześć konającego dnia, szumem zielonych fal nad ich głowami, ale ona dalej nuci mu prawdę, nakładając na uszy przytłumioną mgiełkę. Mógłby to zrobić. Mógłby rzucić w bezwietrzny wieczór proste, dźwięcznie „przegraj” i sycić się ich przerażeniem rosnącym chwila po chwili, gdy jego słowa przeistoczą się w prawdę... Mógłby.

- Ashenputtel. Spójrz na mnie – łagodny, melodyjny głos. Jedyna czysta nuta, rozbrzmiewająca w bezdennej toni fałszu. Delikatny dźwięk wydobyty spomiędzy rdzewiejących strun.
Uniósł wzrok. Pozbawiony blasku, apatyczny, nieobecny.
- Odpowiedz mi – powtarza, powoli, cicho, ostrożnie, muska swym anielskim głosem zlęknione zwierzę, zamknięte w klatce bieli, zakute w kajdany spojrzeń.
- Powtórz pytanie – szepcze. Ściśnięte gardło boli, dźwięki ocierają się o jego wysuszone ścianki, ale żołądek buntuje się na widok niewinnej szklanki, której zawartość rzuca tęczowe refleksy na mahoniowy blat.
- Co zrobisz? Wychodzisz stąd, co zrobisz, by już nigdy tu nie wrócić?
- Wszystko – chrapliwie, pusto, a mimo to przejmująco. Wieczne słowa zapisujące się na kartach pamięci, ukryte w mgle spowijającej wspomnienia. Zniekształcone przez rozmyte obrazy, przysypane piachem mijającego czasu, a mimo to wciąż żywe, wciąż wbite głęboko w zatęchłe sumienie – Zrobię wszystko.
- Wiesz jaki problemem jest twój dar. Niewłaściwe korzystanie z niego… może się ono skończyć dla ciebie dość nieprzyjemnie.
- Wiem. Nie wolno…Dla kogoś… przeciw…
- Obiecaj.
Milczenie. Tykanie zegara. Dłoń zbliżająca się powolnym niepewnym ruchem do naczynia przeźroczystego płynu. Cisza przerwana westchnieniem i odpowiedzią rzuconą w eter.


Zamach. Gniewny ruch, skupiający w sobie bezmyślną siłę, pozbawiony gracji, która towarzyszyła jeszcze przed momentem pierwszemu rzutowi. Strzelające kostki nadgarstka. Zaciskane zęby. Pocisk wyrzucany wysoko, trzy metry, trzy dwadzieścia, trzy, dwa osiemdziesiąt… Skutecznie przeprowadzona kontra, idealnie trafiająca lecący kamyk.
Kolejny zamach. Agresywny, sfrustrowany, bezmyślny. Stuknięcie. Upadek obu skałek na żwir.
Raz jeszcze żałosna próba, kolejna przegrana.
Frustracja rosnąca z każdym kolejnym oddechem, mięśnie drżące w gniewnych konwulsjach. Agresja, niedowierzanie przyćmiewające rozsądek i oddalające od nie tak dalekiego celu. Tak mściwie się tym syci, ucztuje na jego zapadającej się w sobie pewności siebie. Nie powinien, ale jakże rozkosznie smakują usta tej starej towarzyszki, jak wyrazisty jest ten aromat. Ostatni rzut. Finalne brzmienie i satysfakcja z odniesienia wygranej nad niedowierzaniem i uprzedzeniem. To nie jest poczucie bycia lepszym, nie chora przyjemność z poniżenia kogoś czyni go pijanym naiwną radością, to wspaniała świadomość zaufania do własnego ciała, do zmysłów, które z taką łatwością plączą się i umykają. Unosi głowę, przygryza wargi wykrzywione w bezwiednym uśmiechu, odgarnia włosy z wilgotnego czoła, zarzucając je zamaszystym gestem do tyłu. Niepozorna skałka ciąży mu w dłoni, ciepła i lepka, gotowa, by cisnąć nią w jakże łatwy cel.

***

Bestia. Perfekcyjne monstrum, zaklęte w niepozornym ciele. 

„To niemożliwe” 
 
Jak mantra powtarzane słowa, raz po razie, gdy idealnie wyrzucony kamień uderzał w lecący odpowiednik, a na obliczu czarnowłosego pojawiały się kolejne krople perlistego potu, policzki oblewały płomieniem i mięśnie schowane pod eleganckim strojem szarpane były dreszczem. Przygryziona warga, uśmiech, postawa nie odnotowująca ogarniającego ciało zmęczenia, przedziwna radość zaklęta w każdym najdrobniejszym ruchu.
Ktoś chwyta jego zaciśniętą pięść, czyjaś delikatna, gorąca dłoń owija się wokół jego własnej, nieopanowanie drżąc.
- Teppei... - głos Riko jest cichy, zduszony, szargany niepokojem i mimowolną ciekawością – Wiem, mnie też trudno to pojąć, ale przygotuj się. Gdy tylko rzuci ostatni raz, obudzi się i spadnie na niego całe to zmęczenie.
Potakuje, obserwując każde drgnięcie ciała Nikumiego pozostawionego w ciągłej, pełnej napięcia gotowości.

Kapitan unosi zaciśniętą dłoń, na jego twarzy złość miesza się z niedowierzaniem. Kiyoshi dostrzega w jego ciemnych oczach płomyki nadziei, bezwzględny upór, będący motorem rozpaczliwej walki. Mięśnie ramienia napinają się, energia zostaje wyzwolona brutalną siłą, a palce rozwierają się, wyrzucając niepozorną skałkę w powietrze. Ashe stoi nieruchomo, ale na jego ustach błąka się uśmiech świadomego zwycięstwa. Kamyk zatacza wysoki łuk powoli zbliżając się ku upadkowi, coraz szybciej i szybciej. Chłopak bierze leniwy zamach, spokojny, pozbawiony presji, rzuca bez pośpiechu, mimo to zabójczo precyzyjnie.

- Dalej masz wątpliwości, kapitanie? – głośno, pewnie, wręcz wyzywająco. Głos niesie się w ciszy, rozdziera wszechobecne zszokowane milczenie – Pięć rzutów. Każdy celny.
- Podglądałeś – Hyuga spuszcza głowę, spomiędzy jego warg wydobywa się pełne zawodu warczenie.
- Bynajmniej.
Delikatnie sięga ku skromnej kokardzie, by rozsunąć węzeł i pozwolić wstążce opaść bezwiednie po skroniach. Blade, wilgotne czoło marszczy się, powieki zaciskają, a usta rozwierają łapiąc w zrywie powietrze. Dłoń uderza o czaszkę, zaciska się na rozwianej czerni, szarpiąc pasma. Ciche jękniecie i wplecione w nie niezrozumiałe słowo. Dłoń unosi się w bezwładnym pragnieniu zachowania równowagi, opiera o powietrze, a wręcz chwyta kurczowo, panicznie.
Teppei waha się, obserwuje chwiejącą się sylwetkę, rozpaczliwie starającą się pozostać w pionie. Chce ruszyć, wyciągnąć ręce i pozwolić by czarnowłosy zamiast na twardą wilgotną glebę runął w nie, ale nie potrafi zmusić ciała do reakcji. Zaklęty wpatruje się w potwora, który nagle stracił całą swą potworność i obnażył przed nim słabość, bez wstydu pozwalając ciału prosić o pomoc.
Ktoś go ubiega, chwyta pas Ashe, dając mu oparcie, chroniąc przed bolesnym upadkiem. Chwyta jego głowę, przyciska do piersi, obejmując ramieniem zagłusza na otaczające dźwięki. Kiyoshi trzeźwieje, na niepewnych nogach podchodzi do Kagamiego, przejmując kontrolę i kładąc na delikatnie odstających i subtelnie, mistycznie szpiczastych uszach. Oblicze chłopaka łagodnieje, zmarszczki wygładzają się, wilgotne usta zaciskają uspakajając oddech. Spięte mięśnie rozluźniają się, ciało wiotczeje, opadając bezsilnie na pierś Taigi.

***

Wszechobecny, ale przytłumiony rozkosznie hałas. Obecny, a pomimo to nie atakujący zewsząd, nie wbijający się brutalnie w umysł. Odchyla głowę, opiera się o znajomą w zapachu pierś Kagamiego Taigi, sprowadzając oddech do upragnionej normy. Tępe ciosy wyprowadzane w jego czaszkę słabną, a intensywne bodźce zewsząd domagające się jego uwagi cichną, niektóre odpuszczają, pozostawiając do w lekkim szoku i konsternacji. Wyciąga przed siebie ciężkie dłonie i pewnym gestem odpycha od twarzy obce ciepłe, pachnące cynamonem i benzyną palce, stojące na drodze dźwiękom.
- Już w porządku - jego głos jest chrapliwy, nieprzyjemny, zmęczony i wyzuty z czystych barw. Silne ramiona czerwono- czarnowłosego przywracają mu pion, on sam dba o resztki godności unosząc dumnie oblicze, spoglądając wycieńczonym wzrokiem na Hyuugę - Wygrałem, udowadniając ci, że absolutny słuch istnieje. To właśnie on cię pokonał.
- Ashe - drobna dziewczyna pojawia się przy nim - Nikt z nas nie wątpi w twoje umiejętności, jedynie w ich niezawodność. Coś absolutnego jest bezwarunkowe - jej orzechowe spojrzenie osiada twardo na twarzy kapitana, zamykając mu usta nim on jeszcze zdąży sformułować komentarz - Jesteś zmęczony. Bardzo. A trwało to około dwóch minut. Nie ma mowy, byś dał radę ciągnąć to w czasie meczu.
- Nie sądzę by był to problem, u siebie w Berlinie bez problemu prowadziłem drużynę właśnie dzięki słuchowi absolutnemu - odpowiada, twardo akcentując słowa, trzymając silnie wodze gniewu. Kim ona jest, by zarzucać mu słabość? Jemu, temu który przeprowadzi ich przez zawiłe korytarze między światem szkarłatnego władcy a przegraną, wskazując drzwi wygranej.
- Wtedy miałeś lepsze warunki. Znałeś swoją drużynę i nie musiałeś skupiać się na ich ruchach. Drużyna przeciwna też raczej zupełnie obca wam nie była - jej słowa są miękkie i łagodne, ale ucisk na ramieniu znaczący. Ogarniająca mgiełka senności kieruje jego ciałem, zmuszając do lunatycznych ruchów. Podnosi wstążkę, jej delikatnym materiałem przywraca włosom względny ład, kierując się ku swemu wcześniejszemu miejscu. Czuje jak jego środek ciężkości przesuwa się z każdym krokiem stawianym w pijanym amoku. Walczy, przedziera się przez gąszcz cieni i plam zasnuwających obraz, dusi w sobie ziewnięcie za ziewnięciem. Przegrywa, kładąc się wygodnie na pniu i zostawiając w nicości obce spojrzenia, szmer nieostrych głosów, plączących się ze sobą, rozstrojonych i sykliwych. Jego dłoń wędruje w kieszeń płaszcza, zaciska się kurczowo na filigranowym przedmiocie o eleganckiej linii i dostojnej posturze. Ostatni głęboki wdech, powolny, ciężki wydech. Tonie.

Delikatny szmer przewracanych kart pożółkłych z doświadczenia, cienkich od nieposkromionych nut ślizgających się po pięcioliniach. Delikatna owocowa mgła wirująca w powietrzu, muskające kusząco nozdrza marzeniem o tarcie porzeczkowej.

- Jestem głodny - chłopiec kładzie ciężko głowę na zwiniętych ramionach.
- Zawsze jesteś - odpowiada drugi przyglądając się białemu opatrunkowi na skroniach towarzysza.
- Nieprawda.
- No przeważnie. Kiedy nie śpisz - czerwonowłosy uśmiecha się delikatnie.
- Nie kłam… - ziewa - Przespać się też by nie zaszkodziło… Chodź Sei.
Kobieta w fotelu zachichotała, nie unosząc głowy znad rzutów trójwymiarowych.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz