wtorek, 29 grudnia 2015

Mann gegen Mann 9


Jest tu ktoś jeszcze w ogóle? Haloooo? Ja wiem, przepraszam , ale nie miałam ostatnio zbytnio czasu. Weny zresztą też nie, co potwierdza sam ren rozdział (swą nędzną jakością i długością, która przekroczył niemalże dwukrotnie normę u mnie). Ja naprawdę nie chcę marudzić, ale cholera... miło by było, gdyby ktokolwiek zadał sobie trud skomentowania. Trafiłam ostatnio na stare komentarze i było to cholernie podbudowujące... do póki do ujrzałam daty. Wtedy się załamałam ;n;
Tak więc no, przyjemnej lektury i NAPRAWDĘ GORĄCO zachęcam do komentowania. 
________________________________________________________________________________ 




Delikatna woń róż, majacząca w parnym powietrzu i otaczająca lekkim całunem rozgrzane popołudniowym słońcem ciała, pełne zmęczenia. Niczym gęsta zasłona oddzielała to miejsce od świata zewnętrznego. Ciekawił go ten aromat. Był pewien, że wdycha zapach róż, ale czuł tę dziwaczną nutę, zniekształcającą bukiet nasycający ulubione kwiaty kobiety prowadzącej go za rękę przez ogród.

- Ładnie tu, prawda, Seijuurou?
- Tak, mamo – odpowiedział spokojnie, chłonąc przez skórę urzekający perfum pełnych kul o intensywnej barwie bordo.

Czerwień. To ujrzał gdy przekroczył monumentalną bramę, zdobioną godłem… dziś już jego rodziny. Otoczył go szkarłat. Szkarłatny był zamek przed nim, o strzelistych wieżach i oknach, niczym ślepia bestii. Ciemno szkarłatne były  róże tulące park w swym winie. Ścieżki wykładane krwistą kostką komponowały się z ciemną zielenią traw i drzew otulających świeżą naturą monstrualną czerwień.

- Niebywałe, że takie architektoniczne cudo stoi ot tak, poza czyimkolwiek wzrokiem… - kobieta z zachwytem, ukrytym w oczach koloru dachówek, pokrywających dachy posiadłości, wychwytywała każdy szczegół budowli - Te neogotyckie wieże o bogatym zdobieniu… ah! te gzymsy to jak nic wzorowane na baroku…

Jej głos był przyjemny, pełen rozmarzenia i pasji. Akashi kochał głos matki. Kochał ją całą, ale jej głos przyprawiał go o miłe dreszcze. Ten głos odstraszał potwory zbierające się nocą przy jego łóżku, zakuwał w kajdany bezgraniczną ojcowską władzę, swą szczerością kruszył każdy lód. Była w nim pewna magia, coś czego nawet tak racjonalny człowiek jak ojciec Seijuurou nie potrafił wytłumaczyć i po prostu temu uległ. Była to jedyna rzecz, która potrafiła przebić się do tego kamienia, który nosił w piersi.

- Jest piękny. Tylko… dlaczego cały czerwony?u
- Widzisz, kochanie… Praprapradziadek twojego kuzyna, Arnold Ludwik von Beresteinrose zajmował się przemysłem farmaceutycznym. Jego specjalnością były syropy, mające w swoim składzie sok różany. Tylko jedna odmiana nadawała się do tego celu, to ta którą tu widzisz - wskazała na krzewy wokół - Żona Arnolda, Miriam von Beresteinrose pokochała ich intensywną barwę. Kazała wybudować sobie letnią rezydencję, która miała po wieki urzekać tym kolorem. Tak powstała Rosenvilla.
- Zamek to dość drogi prezent…
- Istotnie. Ale wiesz, Arnold bardzo kochał Miriam. Gotów był zrobić dla niej wszystko. Ten dom to swego rodzaju pomnik jego miłości.
- Ładny pomnik…

Ścieżka nieubłaganie zbliżała się ku końcowi, ku chwili w której ucina się i przemienia w kamienne schody. Czuł rosnący w żołądku głaz, który nie pozwalał mu iść dalej. Nagle powietrze zubożało w tlen, a piękny zapach zaczął go dusić. Kamizelka gniotła pierś, a nowe buciki uwierały. Gardło zaczęło boleć.
Bał się.
Powoli, brutalnie ogarniało go przerażenie.
Drzwi były otwarte, cztery postacie majaczyły w ich paszczy.

- Witajcie - ostry akcent rozbrzmiał w głosie starszego, wysokiego, chudego mężczyzny. Spojrzał on pozornie chłodno na Akashiego, ale głębiej w błękitnych oczach tkwiły przyjazne ogniki. Jego ramię obejmowało w pasie niską kobietę o ostrych rysach, pełnym energii złocistym wzroku, skrytym pod czarną firanką rzęs i kołtunie smolistych włosów - Cieszymy się, że możemy powitać was w naszych skromnych progach.
- To my dziękujemy, że zgodziliście się nas przyjąć - głos Aniko był czysty, ale wciąż pełen zachwytu - Nie spodziewałam się, że będzie to aż tak piękne miejsce.
- Oh, słonko! - kobieta z gniazdem na głowie uśmiechała się radośnie. W jej głosie wibrowała dziwna dzika nuta, a każde słowo brzmiało jak śpiew - Jeśli zewnętrze tak ci się podoba, to poczekaj aż zobaczysz środek!
- Nie mogę się doczekać.

Kiedy postać siedząca na wózku inwalidzkim, skryta w ciężkich szatach zabrała głos, a silne, przyjemnie chłodne słowa opuściły pełne, blade wargi, serce Seijuurou zatrzymało się w miejscu, gotowe nigdy więcej nie zabić bez rozkazu.

- Guten Tag, ciociu. Rad jestem, że dane mi jest was poznać.

***

Serce Akashiego znów przestało bić.
Ten sam głos, opuszczający te same usta, zaciska w silnym uścisku, odbierając mu władzę nad życiem. Serce Seijuurou milczy, ale on wciąż przytomnie wpatruje się w złoto-brązowe tęczówki, posiadające za gorzką, smutną kurtyną ten sam figlarny błysk, który krył się w oczach Adama von Beresteinrose.

- Witaj, Ashenputtel.

Blade usta wykrzywia bolesny grymas fałszywego uśmiechu. Lewy kącik nierówno unosi się, trochę opada, prawy drży tłumiąc sprzeczną emocję. Dłoń zaciskająca się na jego ramieniu niemal bezwiednie opada.

- Miło cię widzieć całego i zdrowego, Seijuurou.
- Wzajemnie.

Milkną nie wiedząc co powiedzieć. Słowa to trudny materiał, ciężko go obrobić, niewykonalnym jest stworzyć z nich dzieło doskonałe. Jak więc budować z nich kłamstwa? Jak utkać te idealne twory pozbawione goryczy, żalu i irracjonalnego uniesienia jakie się czuje? Jakkolwiek by się nie starali – milczą, wpatrzeni w swe oczy z ciekawością godną dziecięcej. Zmienili się. Mimo to poznają się, odszukują w sobie te boleśnie znajome pierwiastki przeszłości, odciśnięte na ciele pamiątki.
Akashi wie jak bardzo się zmienił od wtedy. Ma krótsze włosy, brak mu sztywnych koszul, kamizelek, lakierek, urósł, wreszcie dorósł. Ale czy wiedział, jak bardzo zmienił się Ashenputtel? Nie miał pojęcia. Niegdyś zdrowy, rumiany chłopiec zyskał jedynie zapadłe policzki i przerażającą mieszankę bólu, bezsilności i bezwzględności wtopioną w bursztynowe ślepia. Patyczkowate kończyny uwypukliły się mięśniami, ale ciało jest żałośnie słabe i wymizerowane.
A mimo to… mimo całej tej zmiany i milczenia, Seijuurou czuje, że coś jest takie samo jak kiedyś. A nawet silniejsze i wyraźniejsze. Nie wie co to, pierwszy raz brak mu odpowiedzi i cieszy się z tego.

- Moje kondolencje…
- Słucham?
- Z powodu śmierci dziadka.
- Oh… No tak. Danke – niepokorne, czarne kosmyki umykają z uwięzi czerwonej wstążki, spadają na pobladłe oblicze, równie zdezorientowane, jak myśli Akashiego. Sprawia ono wrażenie jeszcze bardziej mizernego niż w istocie jest – Wybacz mi, Seijuurou, ale nie mam teraz czasu. Ja i mój towarzysz musimy wracać do drużyny.
- Więc dołączyłeś do Seirin? Zaskakujące, z twoim temperamentem byłem pewny, że zagramy na boisku w jednej drużynie – mówiąc to, nerwowo poprawia skórzaną torbę na ramieniu. Zaczęła ciążyć – Może to lepiej.
- Bez wątpienia lepiej. Jedna drużyna nie wytrzymała by naszej dwójki – chłopak, niegdyś pełen życia, uśmiecha się uśmiechem umarłego – Lepiej radzimy sobie w roli rywali, prawda?
- W istocie – przywdziewa na twarz chłód maskując dziwny stan, będący na pograniczu szoku i złości. Czuje tę żółć, podchodzącą do gardła, jej kwaśny posmak rozchodzący się pieczeniem po języku. Tyle słów nagle ciśnie mu się na język, tyle dziwnie wzburzonych słów.

Zaraz… ale przecież on nie ma mu nic do powiedzenia. Co zwycięzca ma powiedzieć przegranemu? „Przykro mi”? „Będzie dobrze”? Tak się nie da. Życie nigdy nie działa wstecz. Nigdy nie układa się po naszej myśli. Chyba, że jest się na tyle silnym, by nie być biernym żaglem, a masztem, stojącym niewzruszenie mimo sztormu.
Tym się różnili. Ashenputtel zawsze był żaglem, a Seijuurou masztem. Tak, nie mogli by grać w jednej drużynie – dzieli ich zbyt głęboka przepaść.

Czarnowłosy chrząka zmieszany
- Tak więc… Miło było – wyciąga dłoń ponownie. Silny uścisk, potwierdzenie. Nie wróci już przeszłość. Mosty spalone między nimi i została tylko przepaść pełna zgliszczy.
- Po dwóch latach, upewniłem się w przekonaniu, że jeszcze żyjesz – potakuje, pragnąc już zakończyć to śmieszne spotkanie. Tę żałosną scenkę.

Oni już nie są rodziną.

***

Przejmujący szept wiatru, wytyka jego słabość. Wyje mu w uszach, gdy powracają przez las. Pokazuje mu na nowo i nowo obraz zimnego oblicza otoczonego przez szkarłat. Przywołuje dreszcz spowodowany tymi oczami… tymi piekielnymi oczami, które nie należą do tego, którego kochał. Te obce oczy.

- Ashe… - przyjemny, ale niepewny głos Izukiego przypomina mu o istnieniu towarzystwa – Co cię łączy ż Kapitanem Pokolenia Cudów?
Odwraca się w siodle ku niemu. Jadący po prawicy zdaje się być tak podobny do Michaella.
- Seijuurou to… on jest moim kuzynem. Nasze matki były bliźniaczkami – odpowiada siląc się na spokój, który uciekł tak daleko. Marszczy brwi – Nie waż się o tym co zaszło opowiedzieć komukolwiek. To są sprawy  rodzinne, których na pewno nie chcę roztrząsać.
Szatyn spuszcza wzrok.
- Spoko, luz…

Czerwienie i żółcie pociemniały, przybrały szaty szarości i granatu. Cienie lasu zgęstniały, otoczyły ich przyjemnie chłodnym całunem. Przykryły one jego rozpalone policzki, ugasiły ognie wściekłości. Swym słodkim zapachem igliwia odgoniły echo sztucznie miłych słów, przywołały śmiechy, które rozbrzmiewają tyle mil stąd.
Ściska lejce, dłonie mu drżą. Pragnienie ucieczki wzmaga się z każdym kolejnym oddechem, strach ściska gardziel, a słodka panika rozlewa po ciele wprawiając je w dreszcze…

Drzewa wykręcają swe kościste, pomarszczone dłonie, sięgają ku niemu, z piekielnym wyciem. Coś uderza o pnie, wrzeszczy i krzyczy wygłodniałe, krząta się w cieniu, lgnąc do nikłego ciepła bijącego od nich. To coś boi się nocy. Prawda zawsze boi się nocy. Prawda, o głodnych oczach, niczym wrota Tartaru, zębach ostrych i wyżartych przez rdzę, kończynach połamanych, głodnych jego ciepłego mięsa. Prawda zawsze szuka ofiar. Czołga się. Toczy przez zgrubiałe korzenie. Wyje i zawodzi.
Drży, jego głowę powoli wypełniają postękiwania głodnych bestii. Wzrok ucieka w cień, pragnąc wyzbyć się całego światła z bursztynu tęczówek.
Ciemność jest zbawieniem.

„Zdrajca”
„Morderca”
„Potwór”

- Zamknijcie się… Zamilczcie…
Echo niesie żałosne błaganie w noc. Drzewa cofają się szyderczo skrzypiąc, a prawda chowa w rozkwitającym blasku księżyca.
- Ashe? W-wszystko w porządku?
Zatrzymuje Omegę, panika ustępuje na powrót złości.
- Tak, tak… trochę… spanikowałem… - pociera zmęczoną twarz, spogląda na Izukiego. Jego serce przyspieszyło, a oddech gra arię niepewności – Spokojnie… Nie będzie powtórki z rana.
Szatyn potakuje, wymuszonym uśmiechem maskując lęk.
- Dobra… Mam nadzieję, tamto było… nieco przerażające. I dziwne.

Znów czuje znajomą pustkę w głowie i ciężar na sercu.

- Nie rozmawiajmy o tym. To nieprzyjemne, tym bardziej, że większości nie pamiętam.
- Serio?
Ashe wzrusza ramionami, na nowo ruszając. Omega rży cicho, wtórując cykadom.
- Serio - sili się na uśmiech - Pośpieszmy się. Na pewno się martwią.

Ścieżka niknie za drzewami, wije się i opada, by unieść. Nieprzyjemnie skrzypi pod kopytami. Ten dźwięk jest niczym kompas, znajomy i pewny jak mapa. Ashe popędza oba wierzchowce, z lekkim podekscytowaniem prowadzi przez zapadającą ciemność. Wracają na szlak w chwili, gdy ruch przy jego  udzie zdradziecko ujawnia sprawcę.

- Dzięki Bogu - ktoś krzyczy.
- Co się stało? - kolejny
- Dlaczego jesteście brudni i obtarci? - następny.
Chaos powoli przybiera na sile, otaczając go szczelnym całunem. Przyjemnie znajomym i żywym rozgardiaszem. Wbrew pozorom, Ashenputtel lubi hałas. On utwierdza go w przekonaniu, że te istoty obok, są prawdziwe, ich głosy emanują całą gamą emocji, tak namacalnie prawdziwych.
Ucisza go gestem i sięga do torby umocowanej przy siodle.

- Trisha musiała się przestraszyć Silber, pewnie ujrzała jego łeb wysuwający się z torby. Jego dłoń natychmiast znajduje przyjemnie chropowaty, długi kształt - Wlazł jak nie patrzyłem.

Srebro wędruje po jego przedramieniu, wije się po przez barki, ku szyi. Owija się łagodnie i opada, niczym łańcuch. Pieści czule szyję, zlizuje giętkim językiem lęk.

- Co… co to diabła jest?! - Riko cofa się przerażona, a jej wzrok kotwiczy w czarnych ślepcach gada.
- Wąż. Rano też był przy Ashe-kun - z nicości wyłania się błękitny głos - To twoje zwierzątko?
Czarnowłosy przechyla głowę, srebrzyste, połyskujące stworzenie niespokojnie unosi się, jego ostry język ukazuje swą jasnoróżową barwę w cichym syku.
- W sumie… można tak powiedzieć… Pierwsze stworzenie jakie wytresowałem – czuje jak w prawym kąciku rodzi się uśmiech, mimowolny grymas, wywołany ciepłym wspomnieniem – Silber jest zwierzęciem laboratoryjnym. Takie dzikie GMO. Jego jad jest o tyle nietypowy, że zawiera substancje działające narkotyzująco. Kiedyś zaatakował mnie i mojego kuzyna.
- Zahipnotyzowałeś go i zabrałeś sobie? – trenerka wchodzi zwinnie na konia – Świetnie. Więc nie do końca jesteś normalny.
Marszczy brwi, przejeżdżając palcami po skórze węża. Czuje chłodną, chropowatą strukturę, która napięła się niebezpiecznie.
- Dlaczego? Gdybym go nie wykupił, to by go zabili.

Oni milkną, ich twarze na zmianę tężeją i rozluźniają się. Serca przyspieszają w umięśnionych piersiach, a oddechy rwą się wstydem. Ashe słyszy tę dziwną zmianę, to milczenie, które zapadło w nich i odczuwa na sobie ich ciężkie spojrzenie. Zna je. Historia jest dziwna. Zawsze zatoczy koło.


- W sumie… - Kiyoshi podchodzi do niego, wyciąga dłoń ku stworzeniu, które chowa język, mruży ślepia – Słodki jest. Nie użre mnie?
- Użre. Dlatego uważaj – wzrok Nikumiego pada bezwiednie na małą ścieżkę, z której przed chwilą uciekł. Myśli umykają, niczym zdziczałe, pragną ponownie ujrzeć szkarłatną czuprynę i bladość skóry. Tęsknie podążają szlakiem ucieczki, cofają czas i znów ściskają niepewnie dłoń o długich palcach, pokrytą małymi odciskami, tak wyraźnymi dla niego – Może i jad Silber nie zabija, tylko usypia ofiarę, ale ukąszenie, jest okropnie bolesne.
- Ugryzł cię? – brunet cofa dłoń, ale w jego głosie brzmi ciekawość.
- Nie raz. po jadzie śpi się około dobę, ma się wysoką gorączkę, występują drgawki. Po przebudzeniu wymioty, zawroty głowy, u niektórych omdlenia. No i bardzo boli. - wąż zsuwa się z jego szyi, owija ramię, by sunąć ku Teppeiemu – Czyli ukąszenie jest względnie bezpieczne. Chcesz na ręce?

Bawi go to, bawi go lęk innych. On zawsze go czuje, niesie go ze sobą i zaraża. On jest taki wężem w ludzkiej skórze. Jego słowa są sykiem, który ostrzega, który paraliżuje w strachu. Jego ruchy są powolne, ale i tak śmiertelne. Jest piękny, ale zarazem szkaradny. Jego skóra pokryta zniszczeniem, strukturą przypomina karbowany wzór wężowej.

- Em… A zaczarujesz go tak, żeby mnie nie ukąsił?
Ścieżka wypełnia się krótkim zrywem. Ciała zamierają w konwulsji szoku, a oczy padają na jego twarz. Czuje na sobie ten dziwny ciężar cudzego zaskoczenia, sam czuje niezręczność i milknie. Jednak echo niesie jego ostry śmiech.
- Mam go zaczarować? Ładnie to ująłeś, nie ma co – wyciąga dłoń, kładąc ją na ramieniu bruneta. Czuje jak srebro wędruje po nim i opada ciężko na barkach wyższego młodzieńca przed nim – Poczułem się jak postać z gry RPG. Powinniśmy jechać, bo w ciemnicy będzie mi trudniej dojrzeć szlak.

Dziwne. Nagle wypełnia go niepokojące uczucie przegranej. Jakby porażka zaśmiała się mu za plecami, swym chłodny dotykiem muskając skryte pod płaszczem i koszulą pogorzelisko. Chrząka, przywdziewając na twarz chłodniejszą maskę.

- Tak więc. Jedźmy – spogląda na Kiyoshiego – Jak będziesz się bał, to on to wyczuje i może cię ukąsić. Nie bój się.
~
Konie zatrzymują się, a rozmowy umilkną. Tuzin par oczu wpatruje się w wyrwany w ścianie lasu stół, w wyciosaną siłami natury polanę.
- Wow…
Ashe zeskakuje z Omegi. Jego płaszcz tonie w wszechobecnym mroku, ale twarz rozjaśnia płomień ogniska, maluje jej bladość na pełen refleksów oranż. Jego kroki ją ciche, nie słychać ich nawet na żwirze pokrywającym wysepkę wśród lasu.
- Odetto… – cicho nawołuje – Oma – po chwili.
Kobieta przy ognisku odwraca się. Niemłoda, ale piękna. Jej twarz zdobią bruzdy wieku, tworzą słońca wokół oczu i wieczny uśmiech na zmęczonych ustach. Siwe pukle spadają na jej kształty, drżą przy każdym jej ruchu, dłonie naznaczone piętnem pracy mną odruchowo szary fartuch narzucony na znoszoną spódnicę i bezrękawnik z hinduskim wzorkiem. Spogląda na nich błękitnym spojrzeniem, wertuje jak księgi odszukując w ich obliczach najmniejsze uczucia. Marszczy długie, szare brwi spoglądając na czarnowłosego. Ujmuje jego wyciągniętą dłoń, pozwala by pomógł jej dźwignąć się na jeszcze nie tak stare kości.
- Martwiłam się pan… - spogląda uważnie w jego twarz – …Ashe. Spóźniliście się.
- Trisha się spłoszyła. Musiałem ją gonić – odpowiada, dalej trzymając jej dłonie, uderzając palcami w takt sobie znanej melodii – Tak więc, całość opóźni się o poł godziny, ale skoro już teraz jest ciemno, to chyba nie ma większej różnicy.

Puszcza ją i odchodzi, kieruje się ku towarzyszom. Jego oblicze rozjaśnia się w lekkim uśmiechu, dłonie wyciągają w górę i chwytają pas ślamazarnego chłopaka, sprowadzają na twardy grunt, w salwie nieśmiałych protestów.

- Pani trener – wyczekiwanie w jego głosie brzęczy niczym moneta, identycznie jak pieniądz zmusza do działania.
Riko Aida potakuje, staje po jego prawicy.
- To… hmm… To będzie gra terenowa połączona z ogniskiem. Wstyd jest się przyznać, ale wszystko to było pomysłem Ashe – spogląda na niego kątem oka, zażenowana bawi się paskiem spodni – Pani Odetta przygotowała dla nas ogień i składniki, ale posiłek przygotowujemy sami. Później wyjaśnię reguły gry.

Wrzawa narasta podekscytowaniem, rodzi się stopniowo od szeptów, by wybuchnąć dzikim podnieceniem i niecierpliwością. Niemiec unosi dłoń, a oni milkną.
- Podzielmy się na role. Kolacją zajmiemy się na pewno ja i Taiga. Kto nam pomoże?
~
Gwar toczy się serenadą po lesie, ptaki zatrwożone rozpierzchły się, szukają schronienia w spokoju i ciszy. Głosy mieszają się, niczym składniki wieczoru, udekorowane spokojną wonią wieczerzy.
Nóż odbija się od drewna, błyszczy w intensywności czerwonego mięsa, obcieka jego iskrzącym się potem. Nóż to narzędzie artysty i zwyrodnialca. Chodź i zwyrodnialec może być artystą, czyniąc żywy, szkarłatny tatuaż. Czy wynaturzeniem w normie jest człowiek, który zabija jak zwierzę człowieka? Czymże ludzkie mięso różni się od bydlęcego? A czy człowiek nie jest podobnie prymitywny jak bydle?

- Jeny, Ashe… Z nożem to ty cuda wyczyniasz…

Poderwany dreszczem, wytrącone z zamyślenia, wbija nóż w deskę, a ostrze drży.
- Nie strasz mnie, kiedy operuję ostrym narzędziem – chrypi, odrzucając bezwiedną chęć ataku, tłumi w sobie wyuczoną reakcję – ale dziękuje.
Faktycznie. Wołowina ma przepiękny kształt. Pewne cięcia, niewidoczne nakłucia i subtelne narwania. Unosi ją śliskimi dłońmi, wrzuca do kotła z sosem.
- Co to tak w ogóle jest?
Taiga zsuwa do sosu  marchew, miesza potrawę. Po jego ustach błąka się uśmiech samozadowolenia.
- Śmietnik.
- Co, przepraszam? – Riko spogląda w garnek podejrzliwie
- Robi się to na ogniskach – Nikumi wznosi wzrok, a refleksy ognia błądzą w jego rzęsach. W rozchwianym świetle jego oczy majaczą na granicy złota i czerwieni z delikatnym muśnięciem brązu, a struktura tęczówki zdaje się toczyć hipnotyczne koła – Wrzuca się do kociołka co popadnie, odpowiednio przyprawia i jest. Zawsze jest tego dużo, więc idealnie sprawdza się przy dużej ilości osób – wzrusza ramionami, wyrywa nóż z deski, przygląda się ostrzu – Ale jest to poniekąd niebezpiecznie danie. Jedna szczypta więcej, jedna mniej, a nie tkniesz ani kęsa – jego spojrzenie pada na Kagamiego, prycha – Ciekawe czym zaskoczysz nas ty… Zastanawiam się, czy jesteś godny swojego ojca…
- Moim zdaniem Kagami-kun jest nawet lepszy.

Wszyscy z szokiem wymalowanym w obliczach odwracają się.
- Kuroko nie strasz nas tak!
- Wybaczcie – błękitne, matowe kulki nabierają przerażającego błysku – Ashe-kun, zapewniam cię, że Kagami-kun gotuje wspaniale.

Metal gryzie w język, płaska strona uciska, ostra zawadza o mniejszy metal, wydając na świat przyjemny dźwięk stukania. Sok z mięsa spływa do gardła, rażąc je metalicznym posmakiem. Jak krew. Gęsta, mieniąca się pomarańczowym złotem krew zdobiąca grube białe włosie.
Ta sama co swym brutalnym pędzlem malowała koszmary na płótnie dnia. Wtedy też jadł śmietnik. Ostry i wyrazisty, o przyjemnej twardej strukturze, słony od żałośnie bezsilnych łez.
Coś krzyczy. Coś w lesie błaga o litość, pełnym cierpienia wrzaskiem woła jego imię. Serenada bólu, trzask łamanych kości, szum wypływającej krwi i jej głuchy stukot uderzania o ściany.
Pękające szkło. Wycie wiatru. Ból.
Śmiech. Wzbiera i otacza korowodem rozbawienia. Naigrywa się z niego.
Oni wiedzą.
Widzą to.
Oni widzą, oceniają. Boją się go, chcą skrzywdzić.

- Ja to zweryfikuję, jeśli pozwolisz – spogląda w ogień, przyjemnie trzaskający w tańcu z drewnem. Nie boi się ognia, ogień jest żywy i głośny – Zdobię to z chęcią – ręce mu drżą, rzuca.

Ostrze leci i wzbudza urwany krzyk. Cichy ślizg kończy jego wędrówkę, plusk brudnej wody ucisza ich. Precyzja ulokowała narzędzie w nędznym pudełku, które dostąpiło zaszczytu bycia celem. Brzęczy i dygoce, zamiera.
Czarnowłosy marszczy brwi. Nieidealnie. Milimetr za blisko drugiego noża, który pięć minut temu został włożony tam przez czerwono-czarnowłosego, a który obsunął się o centymetr trzy minuty temu.

- Wow. Masz cela – cichy gwizd Kiyoshiego przecina, niczym żyletka zapadłą ciszę – Jak go stąd ujrzałeś? To będzie z…
- Dziesięć metrów – kończy chłopak, wstając – Nie widziałem go stąd.
Odchodzi.

Wiatr chce go dopaść, wdziera się pod poły płaszcza. Kładzie swe dłonie na nim i sunie nimi delikatnie po rozdygotanych udach, biodrach, talii, popycha lekko pierś, szturcha rozognioną skórę.
- Co ja wyprawiam… Co ja tu robię…? – szepcze – Powinienem być w Berlinie. Powinienem… Nie powinno mnie tu być.

Opada, zsuwa się smętnie po pniu, głuchy na wrzawę, która tam wróciła już na swoje miejsce. Wpasowała się idealnie jak puzzle w sytuację, w przeciwieństwie do ciszy, która nastała w nim. Cisza nie powinna wypełniać kogoś, kto żyje dźwiękami, kogoś, kto bezpiecznie czuje się tylko w hałasie, któremu nadaje harmonię i ład. To niebezpieczne. To budzi lęk.
Drzewa, niewzruszeni obserwatorzy, poruszyli swymi ramionami, zrzuciły mu we włosy swe liściaste uśmiechy, zupełnie jakby chciały go pocieszyć. Chwyta je i rwie na małe kawałki, a te wirują przed nim w tańcu, jakby wyszczerzone zęby. One zlewają się z mrokiem, stają się nieuchwytne i uciekają.
Znikł ten uśmiech natury.

Dlaczego?
Dlaczego wszystko psuje się teraz? Teraz gdy było wreszcie dobrze. Gdy ataki ustąpiły i znikł lęk, gdy wspomnienia zatarły się i gdy na miejsce rozpaczy z tęsknotą wstąpiła rutyna, akceptacja i słodka melancholia? Gdy wreszcie był szczęśliwy? Wolny w swej przyszłości, pełen słońca i pasji. Niepokonany. Nieustraszony. Pewny. Żywy.
Znów umiera. Powoli, boleśnie, pełen strachu.
I jeszcze żniwiarz wyrósł na jego drodze. Bezczelnie wdarł się pod skórę, tkanki, żebra, by zedrzeć strupa. Teraz rana znów jątrzy się i łzawi posoką. Tak bezlitośnie i bezpodstawnie.

Noc tuli go do snu, ale on boi się zamknąć oczy. To irracjonalne, dla niego ciemność jest bezpiecznym płaszczem, cieniem, ukrywającym przeszłość w iluzji snu.

- Hej, Ashe. Co tak nagle zwiałeś?
- Atak – odpowiada – Mogłem mieć atak.

Unosi głowę, jego wzrok iskrzy się niespokojnym wyczekiwaniem. Napotyka brązowy przyjemny blask, pełen ciepła pierścień wtopiony w kulki oczu.

- Taki jak rano?
Potakuje.
- Nie chciałem was przestraszyć. Uszanuj to.
- Szanuję – Teppei unosi ręce w geście niewinności i obrony – Potrafisz to wyczuć?
- Tak. Kiedy zaczynam panikować, to wiem, że mogę go mieć. Wtedy muszę nieco odpocząć od… ludzi – marszczy nos – Chodź. Już chyba gotowe.
Mija go, widząc jego zaskoczenie.
- Ja… właśnie o to…

***

- Sei-chan… To był on prawda?

Noc szumi niepewnością. Niesie jego walkę i przyozdabia nią firmament, niczym gwiazdami. Kłótnia roznosi jego czaszkę, wyrywa się przez pierś, rozrywając go od wewnątrz.

- Owszem.
- Ale czy nie mówiłeś, że mieszka w Niemczech? – głos Reo jest pełen niemijającego szoku.
- Miesiąc temu zginął jego dziadek. Najprawdopodobniej media dostrzegły w nim sensację – odpowiada, wpatrując się w biała grzywę nieobecnie ubierając logikę w słowa. Jego wypowiedzi emanują spokojem, którego sam nie czuje. Ten niepokój krąży w jego żyłach, napełniając ciało drżeniem i chęcią ucieczki.
Czarnowłosy chrząka, nerwowo spoglądając raz po raz w jego stronę.
- Jedziemy?
- Nie. Rapunzel już odkurzył starocie…




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz