Jest tu ktoś jeszcze w ogóle? Haloooo? Ja wiem, przepraszam , ale nie miałam ostatnio zbytnio czasu. Weny zresztą też nie, co potwierdza sam ren rozdział (swą nędzną jakością i długością, która przekroczył niemalże dwukrotnie normę u mnie). Ja naprawdę nie chcę marudzić, ale cholera... miło by było, gdyby ktokolwiek zadał sobie trud skomentowania. Trafiłam ostatnio na stare komentarze i było to cholernie podbudowujące... do póki do ujrzałam daty. Wtedy się załamałam ;n;
Tak więc no, przyjemnej lektury i NAPRAWDĘ GORĄCO zachęcam do komentowania.
________________________________________________________________________________
________________________________________________________________________________
Delikatna woń róż, majacząca w
parnym powietrzu i otaczająca lekkim całunem rozgrzane popołudniowym słońcem
ciała, pełne zmęczenia. Niczym gęsta zasłona oddzielała to miejsce od świata
zewnętrznego. Ciekawił go ten aromat. Był pewien, że wdycha zapach róż, ale
czuł tę dziwaczną nutę, zniekształcającą bukiet nasycający ulubione kwiaty
kobiety prowadzącej go za rękę przez ogród.
- Ładnie tu, prawda, Seijuurou?
- Tak, mamo – odpowiedział
spokojnie, chłonąc przez skórę urzekający perfum pełnych kul o intensywnej
barwie bordo.
Czerwień. To ujrzał gdy
przekroczył monumentalną bramę, zdobioną godłem… dziś już jego rodziny. Otoczył
go szkarłat. Szkarłatny był zamek przed nim, o strzelistych wieżach i oknach,
niczym ślepia bestii. Ciemno szkarłatne były
róże tulące park w swym winie. Ścieżki wykładane krwistą kostką
komponowały się z ciemną zielenią traw i drzew otulających świeżą naturą
monstrualną czerwień.
- Niebywałe, że takie
architektoniczne cudo stoi ot tak, poza czyimkolwiek wzrokiem… - kobieta z
zachwytem, ukrytym w oczach koloru dachówek, pokrywających dachy posiadłości,
wychwytywała każdy szczegół budowli - Te neogotyckie wieże o bogatym zdobieniu…
ah! te gzymsy to jak nic wzorowane na baroku…
Jej głos był przyjemny, pełen
rozmarzenia i pasji. Akashi kochał głos matki. Kochał ją całą, ale jej głos
przyprawiał go o miłe dreszcze. Ten głos odstraszał potwory zbierające się nocą
przy jego łóżku, zakuwał w kajdany bezgraniczną ojcowską władzę, swą
szczerością kruszył każdy lód. Była w nim pewna magia, coś czego nawet tak
racjonalny człowiek jak ojciec Seijuurou nie potrafił wytłumaczyć i po prostu
temu uległ. Była to jedyna rzecz, która potrafiła przebić się do tego kamienia,
który nosił w piersi.
- Jest piękny. Tylko… dlaczego
cały czerwony?u
- Widzisz, kochanie…
Praprapradziadek twojego kuzyna, Arnold Ludwik von Beresteinrose zajmował się
przemysłem farmaceutycznym. Jego specjalnością były syropy, mające w swoim
składzie sok różany. Tylko jedna odmiana nadawała się do tego celu, to ta którą
tu widzisz - wskazała na krzewy wokół - Żona Arnolda, Miriam von Beresteinrose
pokochała ich intensywną barwę. Kazała wybudować sobie letnią rezydencję, która
miała po wieki urzekać tym kolorem. Tak powstała Rosenvilla.
- Zamek to dość drogi prezent…
- Istotnie. Ale wiesz, Arnold
bardzo kochał Miriam. Gotów był zrobić dla niej wszystko. Ten dom to swego
rodzaju pomnik jego miłości.
- Ładny pomnik…
Ścieżka nieubłaganie zbliżała się
ku końcowi, ku chwili w której ucina się i przemienia w kamienne schody. Czuł
rosnący w żołądku głaz, który nie pozwalał mu iść dalej. Nagle powietrze zubożało w tlen, a piękny zapach zaczął go dusić. Kamizelka gniotła pierś, a
nowe buciki uwierały. Gardło zaczęło boleć.
Bał się.
Powoli, brutalnie ogarniało go
przerażenie.
Drzwi były otwarte, cztery
postacie majaczyły w ich paszczy.
- Witajcie - ostry akcent
rozbrzmiał w głosie starszego, wysokiego, chudego mężczyzny. Spojrzał on
pozornie chłodno na Akashiego, ale głębiej w błękitnych oczach tkwiły przyjazne
ogniki. Jego ramię obejmowało w pasie niską kobietę o ostrych rysach, pełnym
energii złocistym wzroku, skrytym pod czarną firanką rzęs i kołtunie smolistych
włosów - Cieszymy się, że możemy powitać was w naszych skromnych progach.
- To my dziękujemy, że
zgodziliście się nas przyjąć - głos Aniko był czysty, ale wciąż pełen zachwytu
- Nie spodziewałam się, że będzie to aż tak piękne miejsce.
- Oh, słonko! - kobieta z
gniazdem na głowie uśmiechała się radośnie. W jej głosie wibrowała dziwna dzika
nuta, a każde słowo brzmiało jak śpiew - Jeśli zewnętrze tak ci się podoba, to
poczekaj aż zobaczysz środek!
- Nie mogę się doczekać.
Kiedy postać siedząca na wózku
inwalidzkim, skryta w ciężkich szatach zabrała głos, a silne, przyjemnie
chłodne słowa opuściły pełne, blade wargi, serce Seijuurou zatrzymało się w
miejscu, gotowe nigdy więcej nie zabić bez rozkazu.
- Guten Tag, ciociu. Rad jestem,
że dane mi jest was poznać.
***
Serce
Akashiego znów przestało bić.
Ten
sam głos, opuszczający te same usta, zaciska w silnym uścisku, odbierając mu
władzę nad życiem. Serce Seijuurou milczy, ale on wciąż przytomnie wpatruje się
w złoto-brązowe tęczówki, posiadające za gorzką, smutną kurtyną ten sam
figlarny błysk, który krył się w oczach Adama von Beresteinrose.
-
Witaj, Ashenputtel.
Blade
usta wykrzywia bolesny grymas fałszywego uśmiechu. Lewy kącik nierówno unosi
się, trochę opada, prawy drży tłumiąc sprzeczną emocję. Dłoń zaciskająca się na
jego ramieniu niemal bezwiednie opada.
-
Miło cię widzieć całego i zdrowego, Seijuurou.
-
Wzajemnie.
Milkną
nie wiedząc co powiedzieć. Słowa to trudny materiał, ciężko go obrobić,
niewykonalnym jest stworzyć z nich dzieło doskonałe. Jak więc budować z nich
kłamstwa? Jak utkać te idealne twory pozbawione goryczy, żalu i irracjonalnego
uniesienia jakie się czuje? Jakkolwiek by się nie starali – milczą, wpatrzeni w
swe oczy z ciekawością godną dziecięcej. Zmienili się. Mimo to poznają się,
odszukują w sobie te boleśnie znajome pierwiastki przeszłości, odciśnięte na
ciele pamiątki.
Akashi
wie jak bardzo się zmienił od wtedy. Ma krótsze włosy, brak mu sztywnych
koszul, kamizelek, lakierek, urósł, wreszcie dorósł. Ale czy wiedział, jak
bardzo zmienił się Ashenputtel? Nie miał pojęcia. Niegdyś zdrowy, rumiany
chłopiec zyskał jedynie zapadłe policzki i przerażającą mieszankę bólu,
bezsilności i bezwzględności wtopioną w bursztynowe ślepia. Patyczkowate kończyny
uwypukliły się mięśniami, ale ciało jest żałośnie słabe i wymizerowane.
A
mimo to… mimo całej tej zmiany i milczenia, Seijuurou czuje, że coś jest takie
samo jak kiedyś. A nawet silniejsze i wyraźniejsze. Nie wie co to, pierwszy raz
brak mu odpowiedzi i cieszy się z tego.
-
Moje kondolencje…
-
Słucham?
- Z
powodu śmierci dziadka.
- Oh…
No tak. Danke – niepokorne, czarne kosmyki umykają z uwięzi czerwonej wstążki,
spadają na pobladłe oblicze, równie zdezorientowane, jak myśli Akashiego.
Sprawia ono wrażenie jeszcze bardziej mizernego niż w istocie jest – Wybacz mi,
Seijuurou, ale nie mam teraz czasu. Ja i mój towarzysz musimy wracać do
drużyny.
-
Więc dołączyłeś do Seirin? Zaskakujące, z twoim temperamentem byłem pewny, że
zagramy na boisku w jednej drużynie – mówiąc to, nerwowo poprawia skórzaną
torbę na ramieniu. Zaczęła ciążyć – Może to lepiej.
- Bez
wątpienia lepiej. Jedna drużyna nie wytrzymała by naszej dwójki – chłopak,
niegdyś pełen życia, uśmiecha się uśmiechem umarłego – Lepiej radzimy sobie w
roli rywali, prawda?
- W
istocie – przywdziewa na twarz chłód maskując dziwny stan, będący na pograniczu
szoku i złości. Czuje tę żółć, podchodzącą do gardła, jej kwaśny posmak
rozchodzący się pieczeniem po języku. Tyle słów nagle ciśnie mu się na język, tyle
dziwnie wzburzonych słów.
Zaraz…
ale przecież on nie ma mu nic do powiedzenia. Co zwycięzca ma powiedzieć
przegranemu? „Przykro mi”? „Będzie dobrze”? Tak się nie da. Życie nigdy nie
działa wstecz. Nigdy nie układa się po naszej myśli. Chyba, że jest się na tyle
silnym, by nie być biernym żaglem, a masztem, stojącym niewzruszenie mimo
sztormu.
Tym
się różnili. Ashenputtel zawsze był żaglem, a Seijuurou masztem. Tak, nie mogli
by grać w jednej drużynie – dzieli ich zbyt głęboka przepaść.
Czarnowłosy
chrząka zmieszany
- Tak
więc… Miło było – wyciąga dłoń ponownie. Silny uścisk, potwierdzenie. Nie wróci
już przeszłość. Mosty spalone między nimi i została tylko przepaść pełna
zgliszczy.
- Po
dwóch latach, upewniłem się w przekonaniu, że jeszcze żyjesz – potakuje,
pragnąc już zakończyć to śmieszne spotkanie. Tę żałosną scenkę.
Oni
już nie są rodziną.
***
Przejmujący
szept wiatru, wytyka jego słabość. Wyje mu w uszach, gdy powracają przez las.
Pokazuje mu na nowo i nowo obraz zimnego oblicza otoczonego przez szkarłat.
Przywołuje dreszcz spowodowany tymi oczami… tymi piekielnymi oczami, które nie
należą do tego, którego kochał. Te obce oczy.
-
Ashe… - przyjemny, ale niepewny głos Izukiego przypomina mu o istnieniu
towarzystwa – Co cię łączy ż Kapitanem Pokolenia Cudów?
Odwraca
się w siodle ku niemu. Jadący po prawicy zdaje się być tak podobny do
Michaella.
-
Seijuurou to… on jest moim kuzynem. Nasze matki były bliźniaczkami – odpowiada
siląc się na spokój, który uciekł tak daleko. Marszczy brwi – Nie waż się o tym
co zaszło opowiedzieć komukolwiek. To są sprawy
rodzinne, których na pewno nie chcę roztrząsać.
Szatyn
spuszcza wzrok.
-
Spoko, luz…
Czerwienie
i żółcie pociemniały, przybrały szaty szarości i granatu. Cienie lasu
zgęstniały, otoczyły ich przyjemnie chłodnym całunem. Przykryły one jego
rozpalone policzki, ugasiły ognie wściekłości. Swym słodkim zapachem igliwia
odgoniły echo sztucznie miłych słów, przywołały śmiechy, które rozbrzmiewają
tyle mil stąd.
Ściska
lejce, dłonie mu drżą. Pragnienie ucieczki wzmaga się z każdym kolejnym
oddechem, strach ściska gardziel, a słodka panika rozlewa po ciele wprawiając
je w dreszcze…
Drzewa
wykręcają swe kościste, pomarszczone dłonie, sięgają ku niemu, z piekielnym
wyciem. Coś uderza o pnie, wrzeszczy i krzyczy wygłodniałe, krząta się w cieniu,
lgnąc do nikłego ciepła bijącego od nich. To coś boi się nocy. Prawda zawsze
boi się nocy. Prawda, o głodnych oczach, niczym wrota Tartaru, zębach ostrych i
wyżartych przez rdzę, kończynach połamanych, głodnych jego ciepłego mięsa.
Prawda zawsze szuka ofiar. Czołga się. Toczy przez zgrubiałe korzenie. Wyje i
zawodzi.
Drży,
jego głowę powoli wypełniają postękiwania głodnych bestii. Wzrok ucieka w cień,
pragnąc wyzbyć się całego światła z bursztynu tęczówek.
Ciemność
jest zbawieniem.
„Zdrajca”
„Morderca”
„Potwór”
-
Zamknijcie się… Zamilczcie…
Echo
niesie żałosne błaganie w noc. Drzewa cofają się szyderczo skrzypiąc, a prawda
chowa w rozkwitającym blasku księżyca.
-
Ashe? W-wszystko w porządku?
Zatrzymuje
Omegę, panika ustępuje na powrót złości.
-
Tak, tak… trochę… spanikowałem… - pociera zmęczoną twarz, spogląda na Izukiego.
Jego serce przyspieszyło, a oddech gra arię niepewności – Spokojnie… Nie będzie
powtórki z rana.
Szatyn
potakuje, wymuszonym uśmiechem maskując lęk.
-
Dobra… Mam nadzieję, tamto było… nieco przerażające. I dziwne.
Znów
czuje znajomą pustkę w głowie i ciężar na sercu.
- Nie
rozmawiajmy o tym. To nieprzyjemne, tym bardziej, że większości nie pamiętam.
-
Serio?
Ashe
wzrusza ramionami, na nowo ruszając. Omega rży cicho, wtórując cykadom.
-
Serio - sili się na uśmiech - Pośpieszmy się. Na pewno się martwią.
Ścieżka
niknie za drzewami, wije się i opada, by unieść. Nieprzyjemnie skrzypi pod
kopytami. Ten dźwięk jest niczym kompas, znajomy i pewny jak mapa. Ashe popędza
oba wierzchowce, z lekkim podekscytowaniem prowadzi przez zapadającą ciemność.
Wracają na szlak w chwili, gdy ruch przy jego
udzie zdradziecko ujawnia sprawcę.
-
Dzięki Bogu - ktoś krzyczy.
- Co
się stało? - kolejny
-
Dlaczego jesteście brudni i obtarci? - następny.
Chaos
powoli przybiera na sile, otaczając go szczelnym całunem. Przyjemnie znajomym i
żywym rozgardiaszem. Wbrew pozorom, Ashenputtel lubi hałas. On utwierdza go w
przekonaniu, że te istoty obok, są prawdziwe, ich głosy emanują całą gamą
emocji, tak namacalnie prawdziwych.
Ucisza
go gestem i sięga do torby umocowanej przy siodle.
-
Trisha musiała się przestraszyć Silber, pewnie ujrzała jego łeb wysuwający się
z torby. Jego dłoń natychmiast znajduje przyjemnie chropowaty, długi kształt -
Wlazł jak nie patrzyłem.
Srebro
wędruje po jego przedramieniu, wije się po przez barki, ku szyi. Owija się
łagodnie i opada, niczym łańcuch. Pieści czule szyję, zlizuje giętkim językiem
lęk.
- Co…
co to diabła jest?! - Riko cofa się przerażona, a jej wzrok kotwiczy w czarnych
ślepcach gada.
-
Wąż. Rano też był przy Ashe-kun - z nicości wyłania się błękitny głos - To
twoje zwierzątko?
Czarnowłosy
przechyla głowę, srebrzyste, połyskujące stworzenie niespokojnie unosi się,
jego ostry język ukazuje swą jasnoróżową barwę w cichym syku.
- W
sumie… można tak powiedzieć… Pierwsze stworzenie jakie wytresowałem – czuje jak
w prawym kąciku rodzi się uśmiech, mimowolny grymas, wywołany ciepłym
wspomnieniem – Silber jest zwierzęciem laboratoryjnym. Takie dzikie GMO. Jego
jad jest o tyle nietypowy, że zawiera substancje działające narkotyzująco.
Kiedyś zaatakował mnie i mojego kuzyna.
-
Zahipnotyzowałeś go i zabrałeś sobie? – trenerka wchodzi zwinnie na konia –
Świetnie. Więc nie do końca jesteś normalny.
Marszczy
brwi, przejeżdżając palcami po skórze węża. Czuje chłodną, chropowatą
strukturę, która napięła się niebezpiecznie.
-
Dlaczego? Gdybym go nie wykupił, to by go zabili.
Oni
milkną, ich twarze na zmianę tężeją i rozluźniają się. Serca przyspieszają w
umięśnionych piersiach, a oddechy rwą się wstydem. Ashe słyszy tę dziwną
zmianę, to milczenie, które zapadło w nich i odczuwa na sobie ich ciężkie
spojrzenie. Zna je. Historia jest dziwna. Zawsze zatoczy koło.
- W
sumie… - Kiyoshi podchodzi do niego, wyciąga dłoń ku stworzeniu, które chowa
język, mruży ślepia – Słodki jest. Nie użre mnie?
-
Użre. Dlatego uważaj – wzrok Nikumiego pada bezwiednie na małą ścieżkę, z
której przed chwilą uciekł. Myśli umykają, niczym zdziczałe, pragną ponownie
ujrzeć szkarłatną czuprynę i bladość skóry. Tęsknie podążają szlakiem ucieczki,
cofają czas i znów ściskają niepewnie dłoń o długich palcach, pokrytą małymi
odciskami, tak wyraźnymi dla niego – Może i jad Silber nie zabija, tylko usypia
ofiarę, ale ukąszenie, jest okropnie bolesne.
-
Ugryzł cię? – brunet cofa dłoń, ale w jego głosie brzmi ciekawość.
- Nie
raz. po jadzie śpi się około dobę, ma się wysoką gorączkę, występują drgawki.
Po przebudzeniu wymioty, zawroty głowy, u niektórych omdlenia. No i bardzo
boli. - wąż zsuwa się z jego szyi, owija ramię, by sunąć ku Teppeiemu – Czyli
ukąszenie jest względnie bezpieczne. Chcesz na ręce?
Bawi
go to, bawi go lęk innych. On zawsze go czuje, niesie go ze sobą i zaraża. On
jest taki wężem w ludzkiej skórze. Jego słowa są sykiem, który ostrzega, który
paraliżuje w strachu. Jego ruchy są powolne, ale i tak śmiertelne. Jest piękny,
ale zarazem szkaradny. Jego skóra pokryta zniszczeniem, strukturą przypomina
karbowany wzór wężowej.
- Em…
A zaczarujesz go tak, żeby mnie nie ukąsił?
Ścieżka wypełnia się krótkim zrywem. Ciała zamierają w konwulsji szoku, a oczy padają
na jego twarz. Czuje na sobie ten dziwny ciężar cudzego zaskoczenia, sam czuje
niezręczność i milknie. Jednak echo niesie jego ostry śmiech.
- Mam
go zaczarować? Ładnie to ująłeś, nie ma co – wyciąga dłoń, kładąc ją na
ramieniu bruneta. Czuje jak srebro wędruje po nim i opada ciężko na barkach
wyższego młodzieńca przed nim – Poczułem się jak postać z gry RPG. Powinniśmy
jechać, bo w ciemnicy będzie mi trudniej dojrzeć szlak.
Dziwne.
Nagle wypełnia go niepokojące uczucie przegranej. Jakby porażka zaśmiała się mu
za plecami, swym chłodny dotykiem muskając skryte pod płaszczem i koszulą
pogorzelisko. Chrząka, przywdziewając na twarz chłodniejszą maskę.
- Tak
więc. Jedźmy – spogląda na Kiyoshiego – Jak będziesz się bał, to on to wyczuje
i może cię ukąsić. Nie bój się.
~
Konie
zatrzymują się, a rozmowy umilkną. Tuzin par oczu wpatruje się w wyrwany w
ścianie lasu stół, w wyciosaną siłami natury polanę.
-
Wow…
Ashe
zeskakuje z Omegi. Jego płaszcz tonie w wszechobecnym mroku, ale twarz
rozjaśnia płomień ogniska, maluje jej bladość na pełen refleksów oranż. Jego
kroki ją ciche, nie słychać ich nawet na żwirze pokrywającym wysepkę wśród
lasu.
-
Odetto… – cicho nawołuje – Oma – po chwili.
Kobieta
przy ognisku odwraca się. Niemłoda, ale piękna. Jej twarz zdobią bruzdy wieku,
tworzą słońca wokół oczu i wieczny uśmiech na zmęczonych ustach. Siwe pukle
spadają na jej kształty, drżą przy każdym jej ruchu, dłonie naznaczone piętnem
pracy mną odruchowo szary fartuch narzucony na znoszoną spódnicę i bezrękawnik
z hinduskim wzorkiem. Spogląda na nich błękitnym spojrzeniem, wertuje jak
księgi odszukując w ich obliczach najmniejsze uczucia. Marszczy długie, szare
brwi spoglądając na czarnowłosego. Ujmuje jego wyciągniętą dłoń, pozwala by
pomógł jej dźwignąć się na jeszcze nie tak stare kości.
-
Martwiłam się pan… - spogląda uważnie w jego twarz – …Ashe. Spóźniliście się.
-
Trisha się spłoszyła. Musiałem ją gonić – odpowiada, dalej trzymając jej
dłonie, uderzając palcami w takt sobie znanej melodii – Tak więc, całość opóźni
się o poł godziny, ale skoro już teraz jest ciemno, to chyba nie ma większej
różnicy.
Puszcza
ją i odchodzi, kieruje się ku towarzyszom. Jego oblicze rozjaśnia się w lekkim
uśmiechu, dłonie wyciągają w górę i chwytają pas ślamazarnego chłopaka,
sprowadzają na twardy grunt, w salwie nieśmiałych protestów.
-
Pani trener – wyczekiwanie w jego głosie brzęczy niczym moneta, identycznie jak
pieniądz zmusza do działania.
Riko
Aida potakuje, staje po jego prawicy.
- To…
hmm… To będzie gra terenowa połączona z ogniskiem. Wstyd jest się przyznać, ale
wszystko to było pomysłem Ashe – spogląda na niego kątem oka, zażenowana bawi
się paskiem spodni – Pani Odetta przygotowała dla nas ogień i składniki, ale
posiłek przygotowujemy sami. Później wyjaśnię reguły gry.
Wrzawa
narasta podekscytowaniem, rodzi się stopniowo od szeptów, by wybuchnąć dzikim
podnieceniem i niecierpliwością. Niemiec unosi dłoń, a oni milkną.
-
Podzielmy się na role. Kolacją zajmiemy się na pewno ja i Taiga. Kto nam
pomoże?
~
Gwar
toczy się serenadą po lesie, ptaki zatrwożone rozpierzchły się, szukają
schronienia w spokoju i ciszy. Głosy mieszają się, niczym składniki wieczoru,
udekorowane spokojną wonią wieczerzy.
Nóż
odbija się od drewna, błyszczy w intensywności czerwonego mięsa, obcieka jego
iskrzącym się potem. Nóż to narzędzie artysty i zwyrodnialca. Chodź i
zwyrodnialec może być artystą, czyniąc żywy, szkarłatny tatuaż. Czy
wynaturzeniem w normie jest człowiek, który zabija jak zwierzę człowieka?
Czymże ludzkie mięso różni się od bydlęcego? A czy człowiek nie jest podobnie
prymitywny jak bydle?
-
Jeny, Ashe… Z nożem to ty cuda wyczyniasz…
Poderwany
dreszczem, wytrącone z zamyślenia, wbija nóż w deskę, a ostrze drży.
- Nie
strasz mnie, kiedy operuję ostrym narzędziem – chrypi, odrzucając bezwiedną
chęć ataku, tłumi w sobie wyuczoną reakcję – ale dziękuje.
Faktycznie.
Wołowina ma przepiękny kształt. Pewne cięcia, niewidoczne nakłucia i subtelne
narwania. Unosi ją śliskimi dłońmi, wrzuca do kotła z sosem.
- Co
to tak w ogóle jest?
Taiga
zsuwa do sosu marchew, miesza potrawę.
Po jego ustach błąka się uśmiech samozadowolenia.
-
Śmietnik.
- Co,
przepraszam? – Riko spogląda w garnek podejrzliwie
-
Robi się to na ogniskach – Nikumi wznosi wzrok, a refleksy ognia błądzą w jego
rzęsach. W rozchwianym świetle jego oczy majaczą na granicy złota i czerwieni z
delikatnym muśnięciem brązu, a struktura tęczówki zdaje się toczyć hipnotyczne
koła – Wrzuca się do kociołka co popadnie, odpowiednio przyprawia i jest.
Zawsze jest tego dużo, więc idealnie sprawdza się przy dużej ilości osób –
wzrusza ramionami, wyrywa nóż z deski, przygląda się ostrzu – Ale jest to
poniekąd niebezpiecznie danie. Jedna szczypta więcej, jedna mniej, a nie
tkniesz ani kęsa – jego spojrzenie pada na Kagamiego, prycha – Ciekawe czym
zaskoczysz nas ty… Zastanawiam się, czy jesteś godny swojego ojca…
-
Moim zdaniem Kagami-kun jest nawet lepszy.
Wszyscy
z szokiem wymalowanym w obliczach odwracają się.
-
Kuroko nie strasz nas tak!
-
Wybaczcie – błękitne, matowe kulki nabierają przerażającego błysku – Ashe-kun,
zapewniam cię, że Kagami-kun gotuje wspaniale.
Metal
gryzie w język, płaska strona uciska, ostra zawadza o mniejszy metal, wydając
na świat przyjemny dźwięk stukania. Sok z mięsa spływa do gardła, rażąc je
metalicznym posmakiem. Jak krew. Gęsta, mieniąca się pomarańczowym złotem krew
zdobiąca grube białe włosie.
Ta sama
co swym brutalnym pędzlem malowała koszmary na płótnie dnia. Wtedy też jadł
śmietnik. Ostry i wyrazisty, o przyjemnej twardej strukturze, słony od żałośnie
bezsilnych łez.
Coś krzyczy.
Coś w lesie błaga o litość, pełnym cierpienia wrzaskiem woła jego imię. Serenada
bólu, trzask łamanych kości, szum wypływającej krwi i jej głuchy stukot
uderzania o ściany.
Pękające
szkło. Wycie wiatru. Ból.
Śmiech.
Wzbiera i otacza korowodem rozbawienia. Naigrywa się z niego.
Oni wiedzą.
Widzą
to.
Oni widzą,
oceniają. Boją się go, chcą skrzywdzić.
- Ja
to zweryfikuję, jeśli pozwolisz – spogląda w ogień, przyjemnie trzaskający w
tańcu z drewnem. Nie boi się ognia, ogień jest żywy i głośny – Zdobię to z
chęcią – ręce mu drżą, rzuca.
Ostrze
leci i wzbudza urwany krzyk. Cichy ślizg kończy jego wędrówkę, plusk brudnej
wody ucisza ich. Precyzja ulokowała narzędzie w nędznym pudełku, które
dostąpiło zaszczytu bycia celem. Brzęczy i dygoce, zamiera.
Czarnowłosy
marszczy brwi. Nieidealnie. Milimetr za blisko drugiego noża, który pięć minut
temu został włożony tam przez czerwono-czarnowłosego, a który obsunął się o
centymetr trzy minuty temu.
-
Wow. Masz cela – cichy gwizd Kiyoshiego przecina, niczym żyletka zapadłą ciszę
– Jak go stąd ujrzałeś? To będzie z…
-
Dziesięć metrów – kończy chłopak, wstając – Nie widziałem go stąd.
Odchodzi.
Wiatr
chce go dopaść, wdziera się pod poły płaszcza. Kładzie swe dłonie na nim i
sunie nimi delikatnie po rozdygotanych udach, biodrach, talii, popycha lekko
pierś, szturcha rozognioną skórę.
- Co
ja wyprawiam… Co ja tu robię…? – szepcze – Powinienem być w Berlinie.
Powinienem… Nie powinno mnie tu być.
Opada,
zsuwa się smętnie po pniu, głuchy na wrzawę, która tam wróciła już na swoje
miejsce. Wpasowała się idealnie jak puzzle w sytuację, w przeciwieństwie do
ciszy, która nastała w nim. Cisza nie powinna wypełniać kogoś, kto żyje
dźwiękami, kogoś, kto bezpiecznie czuje się tylko w hałasie, któremu nadaje
harmonię i ład. To niebezpieczne. To budzi lęk.
Drzewa,
niewzruszeni obserwatorzy, poruszyli swymi ramionami, zrzuciły mu we włosy swe
liściaste uśmiechy, zupełnie jakby chciały go pocieszyć. Chwyta je i rwie na
małe kawałki, a te wirują przed nim w tańcu, jakby wyszczerzone zęby. One
zlewają się z mrokiem, stają się nieuchwytne i uciekają.
Znikł
ten uśmiech natury.
Dlaczego?
Dlaczego
wszystko psuje się teraz? Teraz gdy było wreszcie dobrze. Gdy ataki ustąpiły i
znikł lęk, gdy wspomnienia zatarły się i gdy na miejsce rozpaczy z tęsknotą
wstąpiła rutyna, akceptacja i słodka melancholia? Gdy wreszcie był szczęśliwy?
Wolny w swej przyszłości, pełen słońca i pasji. Niepokonany. Nieustraszony.
Pewny. Żywy.
Znów
umiera. Powoli, boleśnie, pełen strachu.
I
jeszcze żniwiarz wyrósł na jego drodze. Bezczelnie wdarł się pod skórę, tkanki,
żebra, by zedrzeć strupa. Teraz rana znów jątrzy się i łzawi posoką. Tak
bezlitośnie i bezpodstawnie.
Noc tuli
go do snu, ale on boi się zamknąć oczy. To irracjonalne, dla niego ciemność
jest bezpiecznym płaszczem, cieniem, ukrywającym przeszłość w iluzji snu.
- Hej,
Ashe. Co tak nagle zwiałeś?
-
Atak – odpowiada – Mogłem mieć atak.
Unosi
głowę, jego wzrok iskrzy się niespokojnym wyczekiwaniem. Napotyka brązowy
przyjemny blask, pełen ciepła pierścień wtopiony w kulki oczu.
-
Taki jak rano?
Potakuje.
- Nie
chciałem was przestraszyć. Uszanuj to.
-
Szanuję – Teppei unosi ręce w geście niewinności i obrony – Potrafisz to
wyczuć?
-
Tak. Kiedy zaczynam panikować, to wiem, że mogę go mieć. Wtedy muszę nieco odpocząć
od… ludzi – marszczy nos – Chodź. Już chyba gotowe.
Mija go,
widząc jego zaskoczenie.
- Ja…
właśnie o to…
***
- Sei-chan…
To był on prawda?
Noc szumi
niepewnością. Niesie jego walkę i przyozdabia nią firmament, niczym gwiazdami. Kłótnia
roznosi jego czaszkę, wyrywa się przez pierś, rozrywając go od wewnątrz.
-
Owszem.
- Ale
czy nie mówiłeś, że mieszka w Niemczech? – głos Reo jest pełen niemijającego
szoku.
- Miesiąc
temu zginął jego dziadek. Najprawdopodobniej media dostrzegły w nim sensację – odpowiada,
wpatrując się w biała grzywę nieobecnie ubierając logikę w słowa. Jego wypowiedzi
emanują spokojem, którego sam nie czuje. Ten niepokój krąży w jego żyłach,
napełniając ciało drżeniem i chęcią ucieczki.
Czarnowłosy
chrząka, nerwowo spoglądając raz po raz w jego stronę.
- Jedziemy?
-
Nie. Rapunzel już odkurzył starocie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz