wtorek, 10 kwietnia 2018

[ dystopia ]



Witam?
____________________________________


manga/anime: One Piece
paring: Roronora Zoro x Sanji Vinsmoke 



Szkarłatna łuna nocy snuła się pija po ulicach, otulając nierozważnych gorzkim całunem; woalem otępienia, odbierającym resztki samoświadomości. Kroczył z nią u boku, czując jak jej chłodne palce sięgające jego karku, muskają nagą skórę iluzją ciepłej, gęstej cieczy, zlepiającej nietrzeźwe myśli. Ta aura zbłąkania, jedna z wielu szalonych kompanek, pozostawiała na nim ten żar posoki w rozbawionym ostrzeżeniu. Ona tego wieczoru chciała prowadzić go w opamiętanie.
Niedoczekanie.
Zataczał się, rozsiewając niepewny odór zbrodni wokół kroków, odstręczający niepożądanego głupca, którego ciekawość rzuciłaby w objęcia szermierza.
Toczył się, od uliczki do uliczki, pchany głodem i pragnieniem, powtarzając pod nosem ukochany adres. Stały element codzienności niezmącony przez obłęd, pozostały jedyną suchą ostoją w ocenie śliskiego, przegniłego plugastwa, w którym od lat już broczył, a które jakby z umiłowaniem prawie co wieczór obmywało jego ciało... tym... przeszywającym brudem. Potykał się, gubił, sunąc czubkiem nagiego ostrza po bruku, wsłuchując się w jego nienażarty, wiecznie niezaspokojony głos, mrucząc nieskładne odpowiedzi pod nosem. Raz po razie unosił z wysiłkiem pochyloną głowę, odszukując czerwonych wstążek u szczytów latarni. 
Nie było.
Nie było. 
Nie było. 
Była. 
Była. 
Skręcił rozchwiany w jedną z alejek, wabiony szlakiem powiewających, niczym bandery zepsucia, szkarłatnych pasm, wydartych z fartuchów matek wszystkich zagubionych kurew tego przeklętego miasta. Tonąc w masie kroczył przez dzielnicę nierządu, pogardą i nienawiścią ogarniając każdą jej spękaną kostkę bruku, wyliczając straty jakimi go obarczyła. Obserwował zamglonym spojrzeniem, chłonął przez nagą, rozpaloną skórę każdy jej najdrobniejszy fragment, wciąż na nowo zapamiętując ten naturalistyczny pejzaż zepsucia. 
Otumanieni alkoholem, narkotykiem, orgazmem mężczyźni krążyli od drzwi do drzwi poszukując taniego łona i jeszcze tańszej gorzały, porównując ceny, kłócąc się, przekrzykując stojące u progu stare i niechciane patronki pozbawionych godności dziewuch. Klnąc pod nosem przepychał się ramionami między śmierdzącym, spoconym tłumem, tonąc w tej ohydzie głębiej z każdym krokiem. Jego zaciśnięte na rękojeści palce drżały podkurczone, na wpół sterowane przeklętą klingą, której jedynym pragnieniem tej nocy była gęsta, lepka posoka, wonna od grzechu istnienia tego głośnego, głośnego paskudztwa. 
Odpychając jazgoczące, grube babsko wciśnięte w fałdy czerwonego materiału, zniknął pod szyldem „Portasigarette”, pozwalając by aura krwawej nocy pchnęła go w ramiona gorzkiej duchoty burdelu. 
Głośna muzyka zaatakowała jego uszy, kłując obolały, półświadomy sytuacji umysł kakofonią nut, krzyków, śmiechów i pobrzękiwań. Zatoczył się, opierając o ścianę i scalając rozbiegany obraz w jednolity, chaotyczny kolaż, stanowiący esencję tego skurwiałego miasta. Wyuzdane szmaty krążyły między stolikami, kanapami i barem, kręcąc biodrami na wysokich, hałasujących obcasach. Poprawiały sięgające kolan wulgarne kiecki o czarnych koronkach, wpychały napiwki w ściśnięte gorsetami cycki, uśmiechając się przy tym uroczo kolorowymi ustami pod abstrakcją mocnego makijażu. Podawały drinki, polewały wódki, układały równe białe kreski na swych piersiach i udach, karmiąc klientów zapomnieniem, wysysając z nich pojęcie prawości. Żerowały na ich rodzinach, ich niedoli i słabości, niczym bezdomne kundle na gnijących w rowach zwłokach, wyrywając kawałek po kawałku części ich tożsamości. 
Rozejrzał się, czując wzbierające w nim obrzydzenie, nienawiść bijącą od obnażonego miecza złaknionego czynu. Granatowy materiał zamajaczył na skraju sali, wciśnięty miedzy nęcące czerwienie i kojące zielenie, oderwany od całości ostrego kolażu. Skrywał w sobie nienazwaną emocję, niepokój wśród ciszy, skrytą wiedzę i smutek, emanujący z zasnutego mrokiem kąta. Niesiony ochłapami pamięci i niknącego z każdym oddechem rozsądku ruszył przez scenę ku kuluarom, budząc szepty i okrzyki wśród wszechobecnego hałasu i zamglenia, rozbieganym wzrokiem obejmując przywdzianą w barwę figurę. 
Postać chuda, wysoka, uwięziona w gorsecie, pozbawiona tchu, siedziała okrakiem na kolanach spoconego grubasa, którego twarde dłonie sunęły niepokornie po jasnych, lśniących w światłach gazowych lamp, udach, skrępowanych ostrym materiałem tanich czarnych kabaretek. Siedziała półruchomo, obejmując głowę klienta, napełniając za jego otyłym karkiem kieliszek zieloną cieczą, upłynnionym słodkim szaleństwem; obłędem kontrolowanym. Zaśmiał się gardłowo, sięgając po spływające po głowie ladacznicy płynne złoto, zrywając szmatę z nalanego ciała. Dziwka krzyknęła upadając na ziemie, przyciągając uwagę pijanej gawiedzi, rozkołysanej kaleczonymi przez grajków instrumentami, pozbawiona pomocy choć jednego z godnych pożałowania klientów. 
- Co jest, kurwa? – mruknęła, unosząc głowę i spoglądając na niego. Błękitne oko rozbłysło, każdy mięsień na gładkiej twarzy drgnął w bezwolnym odruchu, niczym poruszony nagłym przebudzeniem u wylotu lufy. Kula świadomości przebiła czaszkę, ciskając krew na ściany rzeczywistości, cucąc z uśpienia instynkty. 
Podniosła się chwiejnie na nogi, utrzymując równowagę na ostrzach obcasów. Czyste, przeszywające spojrzenie musnęło jego twarz, ramiona, przesunęło się po unurzanym w zaschłej posoce ostrzu. Odsunęła się krok, wyciągając rozwartą w ostrożności dłoń, jakby oparłszy palce o niewidzialną tarczę resztek jego wolnej woli. Postąpił ku niej, dając wciągnąć się w napięty taniec trzeźwości i jej mglistego braku. Spita juchą klinga drgnęła ku prostytutce, szarpiąc napięte mięśnie ramienia, rozrywając je bólem. Tracił rozum. Zapominał słów, zapominał czynów, oddany jedynie naiwnej wizji wyrwania się spod ciężaru nieświadomości. 
- Kupuje cię, Sanji - wychrypiał sunąc po brudnym, poklejonym alkoholem i spermą parkiecie. 
Blondwłose stworzenie potaknęło z oszczędną ekspresją na czystym obliczu, umykając o kolejne centymetry, prześlizgując się przez pace jego poleceń. Krnąbrna kurwa. 
Ruszył ciągnięty znajomym zapachem lędźwi i pożądanym smakiem krwi. Puste od gwiazd niebo zaklęte w materiale sukienki przeszyło ohydny obraz siedliska zbrukania, gdy jeden ruch sparaliżował resztki zmysłów. Płaska podeszwa uderzyła w skroń, obcas rozerwał skórę szczęki. 

Upadł na posadzkę, nurzając się w wszechobecnym syfie. Bezczelna szmata wyrwała z jego dłoni klingę, z wiszących, niczym trupy u boku dwóch pochew szarpnięciem skradła dwa kolejne miecze, nie tyle co uśpione, co milczące w przerażeniu, zdominowane niezaspokojonym głodem nienawistnego ostrza. Przez mroczki widział jak rusza biegiem ku schodom na balkonadę, do pokoi. Ukorzony ciosem wstał spomiędzy zdewastowanego mebla, ciskając miedzy głowy rozochoconej wieczorem gawiedzi makabrycznie wydartą kończyną - nogą połamanego krzesła. 
- Oddawaj je… 
Stłumiony głos przyjaciółki drżał, gdy obce ręce wciągały ją w któryś z korytarzy. Błagał o wendetę za zniewagę, za odwagę na tak bezbożny czyn względem niej.  Ciągnięty jej pokuszeniem ruszył za dziwką, wytyczonym szlakiem nienawiści, pchany rosnącym, przeklętym gniewem, wydzierającym w jego żyły z czeluści piekielnych. Biegł zamroczony celem, żywą ofiarą umykającą z jego własnością, z jego przeznaczeniem. 
Granat sukni znikł za rogiem, gonił go. Znał numer pokoju, znał drogę w puchy skrytego w jego duchocie łóżka i ciepło sennego słońca wpadającego przez zakratowane okna. Znał to miejsce, przesycone beznadzieją i rozcieńczoną w smrodzie sodomii perfumą.

Prostytutka stała przy drzwiach po przeciwnej stronie pokoju. Oparta o ich drewno, siłą woli zlewała się z chropowatą powierzchnią, zacisnąwszy palce na ogromnym mechanizmie zamka. 
- Oddaj… mi… je…
Jego zachrypnięty głos, majaczący na granicy śmiechu i krzyku poniósł się po małym pomieszczeniu, akompaniując zatrzaskiwanemu wejściu do apartamentu i chwiejnym krokom. 
Tak krzyczała. Zatrzaśnięta za plecami skurwiałej męskiej szmaty katana wyła rozpaczliwie, wypełniając jego umysł chaosem, zaszczepiając w jego mięśniach pewien bezwarunkowy plan, chorą idee fix. 
- Dostaniesz je… rano - odpadł młody mężczyzna. Pozbawiona szacunku do siebie podczłowieczyna o pohańbionym imieniu jęczonym przez zalaną absyntem ludzką zarazę, podczas brudnego, taniego pieprzenia. 
- Powiedziałem… oddaj je - podszedł, obijając się o skąpe meble. 
- Zamek otworzy się rano - dziwka uniosła podbródek - Znasz zasady. Idź się umyj. Zostanę póki nie zaśniesz, przeszkodziłeś mi w pracy. 
- Pierdolona kurwo, oddawaj je! - jego palce zawinęły się na chudej szyjce, ciskając blond głową o framugę zatrzaśniętego wejścia do kuchni, z której najdroższa towarzyszka dyktowała scenariusze. Mężczyzna o kobiecym mieniu zatoczył się, przytrzymując komody. Bez emocji przyjął kolejny cios, milcząc i wymierzając odwet w jego żołądek. 
Szermierz zgiął się w pół, pchnięty przez ladacznicę upadł na twarde łóżko. 
Krzyk miecza narastał. Jego wycie wypełniało ściany pokoju, uderzało o jego czaszkę, rozbijało kości, rozszarpywało mięśnie. Paraliżowało bólem, nakazywało współdzielić pragnienie. Palące niezaspokojenie wysycało jego świadomość, kojącym widokiem rozgrywanego ciała skrytego pod ciemnoniebieską falbaną. Jej głód zmieniał się w jego głód. Jej żądza przelewała w jego ciało. Wizja rozszarpywanych ud, wyrywanych trzewi, smak krwi, jej perfuma, kapiące z półżywej twarzy łzy, głośniejsze niż suchy, bezsilny szloch agonii... chciał to posiadać, chciał ofiarować to ukochanej przyjaciółce. 
- Zoro, obudź się. Nie słuchaj tego miecza - błękitnooki usiadł okrakiem na jego brzuchu, krępując uściskiem silnych dłoni nadgarstki. 
- Zamknij ryj - wyszeptał nerwowo krążąc wzrokiem po pokoju. Czym go zabić. Czym go zabić. Czym go zabić. Czym go zabić. Czym go zabić - Nakarm ją… jesteś kucharzem. Głupia kurwa… ona jest głodna. 
Blondyn westchnął ciężko, wbijając kolano w jego pierś. Odpierał mu dech, dusił go. 
Skurwysyn chce go zabić. Chce zabić ją, zagłodzić na śmieć, odebrać jej możliwość zakosztowania swojego i tak nic nie wartego istnienia. Musi go zabić. Zniszczyć. Musi ją ocalić. Tym razem da radę. Tym razem nie pozwoli by dziwka zepchnęła ją z drogi życia. 
- Obudź się, Roronoa - mężczyzna puścił jego ręce, otoczył twarde, gorące policzki palcami, rozcierając po skórze posokę cieknącą z zdewastowanej kopnięciem wyrazistej linii szczęki - Kuina nie żyje od siedmiu lat. Słyszysz? Roronoa, ta katana tobą manipuluje - szeptał cichym, miękkim głosem - Jeśli ulegniemy jej zachciance, jutro oboje tego pożałujecie. 
Pachniał papierosami. Jabłkami. Morzem. Ziołami. Cytrynami. 
Obcymi mężczyznami. Nasieniem. Kobietami. Alkoholem. Brudem. 
Krwią. 
Obliczał suche wargi, wymierzając cios w tę przystojną opanowaną twarz. Dziwka spadła z łóżka, tocząc się po surowej podłodze z głuchym jękiem. 
Byli głodni. Tak bardzo głodni. 
Chwycił w garść jasne pasma przyciągając do siebie wijące się na posadzce stworzenie, obserwując jak spokojnie analizuje ono swoją sytuację. 
- Zoro - powtórzył - Uspokój się. Idź spać. Rano je dostaniesz.
Szermierz warknął siadając na skraju łóżka, w wolnej dłoni zaciskając leżącą obok półpełną butelkę sake. Uniósł szkło, pragnąc obserwować jak jego odłamki wbijają się w tę śliczną buźkę, jak ranią nerwy i malują na niej szkaradny grymas cierpienia, utrwalając życzenie zamkniętej do poranka klingi. 
Bo wiedział, że zamek i tak otworzy się dopiero rano. 
Zawsze otwierał się rano, z dzwonami o siódmej.

***

Blade słońce padło na poszarzałe zapadliska puchowej pościeli, kładąc na pomieszczeniu ciężkie cienie stojących w oknie z wojskowym zdyscyplinowaniem krat. Półprzytomnie otarł oczy ze snu, niespokojnego i niekojącego, przerwanego znanym, słodko bliskim mu, bólem głowy. Wypity alkohol napierał na jego skronie, na czoło, na zmysły, odbierając pragnienie ruchu. 
W uchylonych drzwiach do kuchni krążyła prosta melodia, zrodzona dziewczęcymi ustami. Zapach wiosny mieszał się z zaduchem sypialni w znajomą kompozycje. Rozbudzał on go mglistym wspomnieniem minionej nocy, zapowiadał pewien smutek i żal. Miraż czarnowłosej dziewczynki krążył miedzy pokojami, nucąc piosenki żałobne w podartej białej yukacie splamionej świeżą posoką, którą z rozsmakowaniem zlizywała z palców. 
- Kuina? - mruknął przeczesując włosy, obserwując jak mara spogląda na niego wyzywająco, z pogardą i rozwiewa  się w wirujący ospale, anemiczny kurz. 
Złożone w pierzu obok ciało drgnęło. 
Złote pasma rozlane po drugiej świeżości bieli, rysowały mistyczny szkic, aureolę dla upadłego, pogrążonego w pandemii nierządu i beznadziei. Szczupłe, muskularne ciało tonęło w leniwej żółci wstającego dnia. Porażało ekspresją przeszłości, siatką blizn, cięć zrodzonych w alejach tego piekła nienawiści, świeżych i niknących sińców upadku moralnego i coraz gwałtowniejszego staczania się po schodach społeczeństwa. Przykuwało uwagę rozlewającym się na boku krwiakiem, subtelną barwą bólu pod prawym okiem, zaschniętą czerwienią ciągnącą delikatną stróżkę spod nosa ku suchym wargom. 
W świętym milczeniu przejechał palcami po miękkiej skórze, czując narastający w piersi guz, odbierający dech.
- Kurwa... - przetarł twarz dłonią, ignorując promieniujący od podbródka rażący ból, pamiątkę faktycznej, niezaprzeczalnej siły figury obok. 
- Nie kurwa... prostytutka - mężczyzna wił się zrelaksowany, ocierając o jego delikatny dotyk, wyciągając długie ramiona w leniwych, spokojnych ruchach. Tworzył iluzję naturalnego poranka, w niepamięć oddając minione chwile - Szanuj mnie choć trochę, pieprzone Marimo. 
- Sanji...
Twarda poduszka skradła mu słowa i równowagę. Zaatakowany zachwiał się, zsunął z materaca z gardłowym warknięciem uderzając o zimną posadzkę.
- Wstawaj, ubieraj się i wypad - blondyn usiadł wśród szarej bieli, śledząc jego ruchy półprzymkniętym, szafirowym okiem, przesyconym iskrą lekkiego rozbawienia - Rano przychodzi kler. Straciłem przez ciebie wczoraj bankiera, nie poświęcę kolejnej grubej ryby pijakowi bez grosza - sięgnął pod drugą poduszkę wyławiając zdezelowaną paczkę papierosów i kolorowe pudełko zapałek. Długie, smukłe palce, okraszone błękitnymi paznokciami wsunęły papierosa między wargi, bez pośpiechu podpalając tani susz. 
- Co... co się wczoraj stało?
- To co zwykle - niebieskooki zsunął się z łóżka i ruszył w stronę uchylonych drzwi do kuchni, muskając nagą skórą wspomnieniem dziewczyny - Wpadłeś do baru, narobiłeś gówna, wystraszyłeś mi klienta - przytłumiony głos nikł raz po razie w otwieranych, półpustych szafkach. Roronoa z wysiłkiem wstał, ruszając w jego ślady, zatrzymany pustką wśród myśli przystanął w progu i oparłszy się o framugę, utonął w mistycznym widoku.
- A potem?
- Zabrałem ci miecze, jak zawsze - jasna postać krążyła naga po małym pomieszczeniu, otoczona lekkim woalem szarożółtego poranka. Miękki światłocień krążył w zmierzwionych snem włosach, energia, lśniąca figlarność pląsała w błękicie tęczówki, nowe życie zapraszało wyzwoloną przypływami wolności figurę do subtelnego tańca. Gęsty dym ubierał skórę w jedwabie i satyny, unosząc się i opadając w takt równego oddechu. 
- A… tobie?
- Nie pamietam takich szczegółów. Dałeś po łbie i tyle - wzruszył ramionami, wyciągając z szafki świeże jaja i resztę mleka - Spiłeś się, obciągnąłem ci. Chciałeś chyba coś więcej, ale zasnąłeś - wąskie, nagie biodra oparły się o brzeg blatu, a okraszone cieniem rzęs oczy przeszyły rozbawionym spojrzeniem - I tak musisz mi zapłacić. Pocałowałeś mnie też, wiec płacisz podwójnie. 
Zoro czuł jak jego usta uginają się pod ciężarem mimowolnej wesołości. Śpiewne słowa sprowadzały katarsis, wypowiadane teatralną czułością i szczerą nonszalancją budowały powoli zatracone pojęcie rzeczywistości. Chaos wczorajszych myśli, nieczytelność dyktowanych przez umęczony umysł słów ustępowała klarowności. 
- Idę o zakład, że cię nie pocałowałem. 
- Ale jeszcze się nie rozliczyliśmy - cienka, zakręcona brew kurtyzany uniosła się sugestywnie, a pełne, blade wargi drgnęły rozchylone. 

Blady mężczyzna zamilkł, niesiony cichym rozbawieniem, w ciszy odprawiając rytuał nad jajami z mlekiem, modląc się nad rozgrzaną patelnią. Muskularne ramiona poruszały się rytmicznie, niesione wyuczonym przepisem. 
Półsenny umysł szermierza podpowiadał smutne myśli, brutalnie uświadamiał sytuację, nakazując spoglądać w głębię rozlanej po ramieniu blondyna blizny. Podpowiadał mu wspomnienia płomieni, łzy i krzyki. Podpowiadał mu historię tego popieprzonego świata. 
- A… jak zarobki? 
- Dobrze. Jeszcze jeden taki rok, może dwa, i spokojnie odbudujemy Baratie. Gdyby nie utrzymywanie tej zwęglonej rudery byłoby szybciej… ale to chyba zbyt dobra lokalizacja, a ceny lokali rosną. Lepiej się trzymać placu póki można - wsłuchał się w znane na pamięć słowa, powtarzał wyuczony fraz. Od pięciu lat słyszał, że jeszcze rok, że restauracja powstanie z popiołów, a prostytucja jest przejściowa. 
Od pięciu lat przychodził do tej żałośnie małej kwatery, pijany, zmęczony, głodny. Przychodził szargany ciążącym na nim brzemieniem cudzej śmierci i cudzej zemsty. Przesuwał granicę cierpliwości blondyna, nieprzytomny pod siłą klątwy wymierzając ciosy, raniąc słowami. 
- Ja... przepraszam... - mruknął, zaplatając ramiona na nagiej, szerokiej piersi. 
- Nie ma za co - Sanji uniósł głowę i wydmuchując szary dym, zgasił płomień pod patelnią z na wpół ściętą mieszaniną. Sięgnął po osnuty białą pochwą miecz, leżący spokojnie w towarzystwie dwóch pozostałych - Pozwolić by anioł co oddał życie za zwykłą dziwkę, dał ponieść się chwilowej, szalonej pasji i skazać go na poczucie winy? Nigdy - lodowate ostrze błysnęło w dłoni kucharza-kurtyzany, którego spokojne spojrzenie sunęło po smukłym metalu - Nie masz się czego wstydzić, Zoro. Mężczyzna, który nie wypełnia woli kobiety w dniu jej święta, nie ma prawa nazywać się mężczyzną. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz