wtorek, 1 grudnia 2015

Tułaczki do Szczęścia 16


Martwe Psy

 
- Zabrali go…



Ciche łzy kapiące na bladą pierś. Spływające po przez schody wystających żeber, po przeźroczystej skórze naciągniętej na nie, po szarych wystających półobręczach, skrywających w sobie drżące serce. Krople mieniące się niczym srebrzyste łuski na cienkiej pomarszczonej powłoce, szarpanej przez mięśnie duszącej się ryby.

Jej dłonie trzęsły się, gdy obejmowała stworzenie, porośnięte sino-fioletowym krzewem, łkające cicho w takt jej urywanego oddechu. Ognista kaskada zsunęła się z jej głowy prosto na jego kark, opadła miękką płachtą na plecy, strzaskane przez ostre żyłki. Ukryła pod swym nieprzedartym płaszczem delikatność, kryjącą w sobie zgubne ziarno zemsty.



- Przepraszam… Tak bardzo przepraszam… Nie płacz, Samuelu…



- Kaito… Zabrali go… Zabrali Blanche! – słyszała jego szloch wyrywający się spomiędzy jej nagich piersi – Za co… Powiedz mi dlaczego nas to spotyka?! Czym sobie na to zasłużyliśmy?! Dlaczego Śnieżka?! Dlaczego my?! DLACZEGO?! – koścista piąstka cisnęła w jej żołądek, odbiła się bezwiednie od masy mięśniowej, chowanej przez skórę koloru bladego karmelu - Dlaczego… - ponownie – Dlaczego… - i znów…



Zatopiła swe długie palce w ciemnoblond kołtuny, ścisnęła przyciskając do siebie pełną goryczy istotę, łkającą szczerze w ciepłe zagłębienia jej skóry. Pragnienie ucieczki wzmogło się, trawiąc kwasem przełyk, parząc usta pełne słów, które rozbrzmiewały jedynie ciszą.

Bezsilność zamknęła ich w silnym uścisku dusząc ich niegdysiejszą moc, tępiąc nóż ich siły. A przecież oboje szczycili się umiejętnością walki w imię przetrwania. On – z bratem na ramionach i jego życiem spoczywającym na obolałym karku, przedzierał się przez ludzką masę, snującą się obojętnie po brudnych, zimnych ulicach. Ona – żyła w cieniu obowiązku, w chłodzie przeszłości i obezwładniającej pustce przyszłości, walczyła ze stratą i samotnością, z tym dziwnym pragnieniem pogoni za czymś, czego nie mogła dosięgnąć. To uczyniło ich niezwyciężonymi tam. Jednak… tu obróciło się to przeciw nim.

„To niesprawiedliwe…” 



-„Życie nie jest sprawiedliwe, powinnaś się z tym pogodzić, Kai. Ty i Max – oboje jesteście dowodem na te słowa. Gdyby świat był sprawiedliwy, mielibyście rodzinę, a macie tylko nas… Szurniętego klechę-mordercę i niepokorną siostrę-trucicielkę.”

-„Pieprzysz, Ojcze. Pieprzysz. To właśnie wy jesteście dowodem na sprawiedliwość”

-„To po części miłe dziecko, że się okłamujesz”





Dopiero wtedy zrozumiała, że zawsze miał racje. On po prostu wiedział wszystko. Wiedział, że nie cała rodzina zginęła, widział, że trzecie z dzieci zostało. A ją i Max’a porzucono pod drzwiami kościoła. Bez słowa, bez kocyka. Wyrzucono pod świątynię dwójkę nagich dzieci, z których chłopiec płakał, a dziewczynka swymi niemowlęcymi rączkami chowała jego szloch i łzy przed drapieżnikami. Była cicho, była spokojna, już wtedy pewnie uczyła się przetrwać w tym nędznym świecie. A dziś? Dlaczego dziś – tyle lat po tym – nie potrafi się ukryć? Dlaczego w tym zimnym pokoju o gładkich, wilgotnych ścianach, nie potrafi ukryć przed złem siebie i tego, którego wzięła pod ochronę?



- Samuelu… Samuelu, nie płacz – wyszeptała, z zaciśniętym gardłem – Nic nie mogą mu zrobić. Mają z Blanche zbyt dużo kasy. Jest bezpieczny.

- Nie jest… - szloch rozdarł suchą gardziel chłopca – Skrzywdzą go, a ja… A ja jestem tak żałośnie słaby…

- Nie jesteś…

- Jestem! Nie potrafię nawet ochronić brata! Najpierw… najpierw wuj… a teraz…

- To nie twoja wina! Uratujemy go! Rozumiesz?! Wszyscy troje stąd uciekniemy!

Błękitne oczy zalśniły, nie od łez, które je wypełniały, lecz nadzieją. Kruchą niczym szkło i słabą. Ale jednak jaśniejącą życiem na tej wymizerowanej, wychudzonej twarzy.


- Obiecujesz?

- Tak… Samuelu, obiecuję ci… wam obojgu, że was stąd wyciągnę…



Tępo wpatrywała się w lustro. W tę obcą figurę odbijającą się srebrzystej tafli, o tak nędznie smutnej twarzy. Czy to jej oczy, te obce szmaragdy, tak zgasłe i zaszklone, jakby martwe? Niemożliwe…

- Kaito? - ciepła dłoń oparła się o jej ramie, delikatnie ścisnęła wystające kości - Muszę cię skuć… Przepraszam…

Milczała. Ta cisza nie była po prostu cichą zgodą na swój los. To była rozpaczliwa żałobna minuta, która już dawno - w ten dzień, rok temu, gdy za krwawą ścianą zgasły spojrzenia jej dzieci - wypełniła się gąrącymi łzami. Niczym wojownik oddała cześć istnieniom, które zgasną wraz z ostatnim uderzeniem jej serca.

- Zawiodłam… Zawiodłam Samuela… Zawiodłam Kaito… I… jego też zawiodłam, nigdy nie pozna prawdy… Wszystkich zawiodłam…

***

Ból. Ból to nie nowinka w jego nędznym życiu, to raczej jego cała istota. Przywykł do porwanych mięśni i durszlaka z mniej lub bardziej znaczących narządów. Ba! Poznał ból bycia wykastrowanym! Ale chyba nigdy nikt nie stepował mu między flakami. To co najmniej pięknie napierdalało.
Głosy wokół były mgliste, spowite dziwnym niewyraźnym płaszczem, jakby ktoś chciał ukryć przed nim prawdę. Ziarno pokryło obraz, gdy uchylił z jękiem powieki.

- O, żyjesz - rozpoznał głos zza kurtyny nieświadomości. Rozpoznał ten brzydki, niemelodyjny głos, który wielokrotnie przyprawiał go o palpitacje i nieznośny uścisk w gardle. Ten głos, który bez najmniejszego proszę zwraca się do niego po pomoc, żądając wierności.
- A co mam innego robić? Jak widzisz nie chcą mnie nawet w piekle.

Pokój wirował. Ten brud jakim był spowity, pokrywał się to bielmem, to wyostrzał, przyprawiając o ogień w przełyku i kwas pod językiem.

- Co się…
- Zemdlałeś - inny głos, znany równie dobrze, chodź nie od dawna - Z Badou przenieśliśmy cię do sypialni.

Obraz powrócił do uwielbianego pionu, a kolory znów wróciły na miejsce.
Jego wzrok padł w kąt, skąd płynęła gryząca melodia słów. Czerń włosów opadała na spokojne, lecz dziwnie zgubione oblicze, przedarte cieniami delikatnego niepokoju. Chude kończyny wystawały niczym kościste kikuty z równie chudego tułowia, odziane w czerń. Skryty w mroku płaszcza miecz. I ta dostojność mieszana ze smrodem nędznej człowieczej parodii. Wierzba, której wnętrze jest puste. Z zewnątrz niezwyciężona, ale Heine czuł, że oderwał z pnia zmurszałą korę i wypuścił prawdę na uschłą trawę.
Teraz oczekiwał, aż drzewo zacznie zrzucać płaszcz z przesyconych ciemnością liści.
Ono jednak stało dalej. Z tą wyrytą dziurą w swej kolumnie.

Chyba zrozumiał co Badou widział w tym drzewie i dlaczego skrył się w cieniu jego gałęzi.

- Nie mamy czasu - błękitne oczy chłopaka zalśniły. Były dziwnie prawdziwe, dziwnie… dziecięce. Dzieci są szczere.
To nie były oczy Kaito.

Chłód padł na jego nagą klatkę piersiową wraz z spojrzeniem tych oczu. Było to badawcze spojrzenie, jakby rzeźbiarza na modela. Dziwne…

- Heine, Kaito powiedział mi dlaczego jego „matka” go tu wysłała - on siedział obok, twarz miał zasępioną, a w szmaragdowym pierścieniu leniwie toczył się niepokój. Tam… Tam był ból… Tam, w wnętrzu tego mężczyzny był ból.

„Co ty mu zrobiłeś, Kaito…? Co mu powiedziałeś…?”

- No i?
- Wiele nie zdradził. Ona została porwana rok temu. Miał do nas przyjść, gdy sytuacja… no gdy już będzie ostro przejebane.

Czarnowłosy poruszył się, jego bose stopy poniosły go do łóżka. Heine był psem. Psy wyczuwają lęk. Woń krwi, która otaczała szkarłatną, gęstą łuną chłopaka, barwiła się na strach. Powoli, nienachalnie, ale albinos czuł tę… Obawę.

- Hiyushi giną. Zresztą w ogóle ponosimy duże straty - Rammsteiner czuł wyczekiwanie w łagodnym głosie podbitym tą dziwną ostrą nutą i w tym dziwnie obcym wzroku wbitym w jego twarz - Ostatnio ktoś włamał się do klubu. Obecnie California ma na stanie tylko trójkę tancerzy. Ewidentnie chcą nas wykończyć. I to nie przez kule, czy miecze, ale głodem i biedą. Tylko sześcioro z nas bierze zlecenia, a ja wylądowałem tu w takim stanie tylko dlatego, że przyparto nas do muru. Wiedzą, że mamy dzieci do wykarmienia i lokal do utrzymania. Nie wspominając o takich rzeczach jak środki czystości, albo leki. Jestem tu, zgodziłem się na współpracę z konkurencją tylko dlatego, że MAMY ostro przejebane.

Miał mętlik w głowie. Słowa i ich znaczenie umykały mu, zostawiały po sobie jedynie biały aksamit pełen różnobarwnych plam.

- Zaraz… Jakie dzieci, jaka konkurencja, jacy, kurwa, my?
Nerwowy ruch po nieistniejących wygnieceniach płaszcza, strzelające stawy w chudych paliczkach. Zmęczenie w oczach koloru laguny.
- Wszystko stanie się jasne, gdy już będziecie w Pograniczu. Nie mamy czasu, nie powinienem ich zostawiać samych. Proszę… Pomóżcie nam. Kaito… ona… nie ma dużo czasu. Czuję to.

Jego dłoń wsparła się na ramieniu Heine. Była dziwnie chłodna.
Zadrżał. Zrozumiał, że to nie miecz u boku jest największą bronią tego, który każe zwać się Kaito Corvino. Były to słowa. Czuł tę silną, przywódczą iskrę w jego pełnej sprzeczności aurze, ale targała nim niepewność. Do kogo należała ta moc? O ile mógł przyjąć, że stojąca przed nimi część istoty nie jest ich wrogiem, to Samuel był zagadką.
Drobna dłoń ciążyła.

- Dlaczego to ja mam decydować? I co będziemy z tego mięli? - warknął, zrzucając z siebie jego dotyk.
- Heine… - zaczął Badou - Wiem, że masz głęboko w dupie mój instynkt…
- Dobrze, że jesteś tego świadomy.
- Myślę, że powinniśmy mu pomóc - łokieć rudego wbił się w jego bok - Kaito, chcę porozmawiać z Heine na osobności. Wyjdź.

Ogień rozżarzył się w błękitnych oczach. Zasnuły się cieniem, jakby niebo przed burzą. Kiwnął głową, niemalże kłaniając się. Odszedł marszowym krokiem, ciągnąć za sobą długą wstęgę niepokoju, która zatrzasnęła za nim drzwi.

Spojrzał pytająco na Badou. Na pobladłej, piegowatej twarzy tańczyło słońce, przekradało się przez szorstkie pasma włosów, pokrytych świeżą rdzą. Blizna na powiece zalśniła gdy z desperacją pocierał dokuczające miejsce.
Białowłosy lubił, gdy opaska znikała z tej nieidealnej twarzy. Jej czerń zajmowała na niej za dużo miejsca.

- Słuchaj, wczoraj byłem w tej całej Califorii… - zaczął cicho Nails. Jego pierś drżała pod żałosnym skrawkiem koszulki - Kaito serio tam tańczy. To obrzydliwe, tak wić się w zwierzęcej krwi na drągu, ale mniejsza o to... To było dziwne… Zaczął nagle coś do siebie bełkotać i zemdlał - wstał. Jego nerwowe kroki niosły się pustym echem po pokoju - Razem z taką laską zanieśliśmy go na zaplecze, a kiedy się obudził upierał się że coś u mnie zostawił. No i przyszliśmy tu…
Nieobecne zielone spojrzenie padło na okno. Jego duch zdawał się odbijać od szyby i na nowo powracać do ciała.
Albinos poczuł chłód. To zimno sparaliżowało jego pierś na bolesnym wydechu, zatrzymało słaby mięsień serca w pół skurczu. Tonął. Wiedział jakie będą słowa mężczyzny, którego twarz bladła z sekundy na sekundę, ale pragnął usłyszeć sprzeciw. Marzył o cichym i bezbarwnym zaprzeczeniu.

- No. Rzucił się na mnie i skończyliśmy w łóżku. To było dziwne… Nigdy nie widziałem w nim takiej wulgarności i dominacji. On jest taki władczy i dumny, ale to uległy gówniarz, który tak naprawdę zgrywa macho. A wtedy… kurwa… to było… takie… wow… Kiedy nazwałem go jego imieniem, to powiedział, że nie powinienem, a kiedy spytałem, to powiedział, że to nie jest jego imię, że nie wiem kim jest. Że jest… - zmarszczył wyraziste, rude brwi - Dzieckiem kogoś kogo znam i że dałem jej kiedyś chusteczkę. Teraz wiem, że pieprzyłem się z Samuelem, ale coś nie daje mi spokoju. Chyba… powinienem znać tę kobietę.

Nie patrzył na niego, bezwiednie podał mu koszulkę.
Zabolało.
Ale to nic nowego. Każdy pies, każdy zwinięty w zaszczanym, cuchnącym kącie kundel wyliże rany. Jeśli wyrwą mu ucho, skomląc przecierpi tydzień, miesiąc, rok, ale głód, skręcający wychudłe trzewia, skryte pod kępą liniejącego, brudnego futra, wyda komendę - "Przeżyj. Walcz. Poluj." Heine potrafi żyć z wyrwanym sercem, potrafi pieścić lufą skroń oprawcy bez pozytywki w piersi i pociągać z spust nie słysząc jej melodii w uszach.
Bo przecież był gotowy na amputację.

- A poza tym, Kaito mówił o grupie i że ta kobieta zaginęła rok temu… Dokładnie rok temu doszło do masakry w dzielnicy rodziny Viverre. Sami nie byli w to zamieszani, ale sprawę szybko wyciszyli… Nawet ja niezbyt wiem co się tam stało. Jeśli faktycznie chodzi o…

- Martwe psy - mruknął pusto.

Zatrzymana w nieskończoności chwila, trwająca poprzez kryształowe minuty, pełne wyczekiwania.
- Nie powinieneś o nich wiedzieć… Kto ci powiedział? - głos brzmiał obcą powagą, inną nutą niż na co dzień. Tak niepasującą… Jakby to nie on stał przed nim i nie od przyglądał się białemu, zapadłymi brzuchowi chowanemu pod spranym materiałowym workiem na ludzi.
- Wczoraj przyszedł do kościoła chłopak przedstawiający się jako Vogel, był od Kaito, dał mi papiery. Znał nas. Księżulo tak o nim mówił, że jest jednym z nich. Ale oni już tak się nie nazywają.
Milczenie. Otwarte w połowie usta, pomalowane zaskoczeniem.
- Mój ojciec był jednym z nich.

***

Łańcuchy brzęczały w takt tylko sobie znanej, smutnej melodii, obijały się o biały metalowy korytarz. Szorstki materiał ocierał się o jej kolana. Spoglądała tępo na te nierówno ucięte nożycami do mięsa brzegi sutanny, na ciężki, skórzany pas z bogatą klamrą, u którego powinna być przyjaciółka. Nie było jej.
Pachniała mydłem, wokół niej rozchodziła się woń człowieka, którym się nie czuła. Nędzna lalka, marionetka Boga, który ciągnął jej sznurki na szafot, by przerwać ich konopiany skręt. Upadnie bezbronna na kolana przed Szatanem, a Bóg pozwoli by jego ostrza wbiły się w jej grzeszne ciało. Co to za Bóg? Kimże jest istota, dająca życie, by je odbierać, zapalająca świece i gasząca je splunięciem? Dlaczego jej nienawidzi? Dlaczego wszystkich ich nienawidzi?
Wrota piekieł rozwarły się, stanęła przed obliczem Szatana, widząc swą trójcę u boku, jakby trzy erynie na Polach Kary.




Uwaga - Pierwszy rozdział przeszedł renowację! Radzę się z nim zapoznać

Halo? Jest tam ktoś jeszcze?
Tak więc powróciłam. Na pierwszy ogień pójdą Tyłeczki, bo jakby jestem z nich zadowolona. Reszta będzie jak dopieszczę. 

3 komentarze: