Martwe Psy
Ciche łzy kapiące na bladą pierś. Spływające po przez schody
wystających żeber, po przeźroczystej skórze naciągniętej na nie, po szarych
wystających półobręczach, skrywających w sobie drżące serce. Krople mieniące
się niczym srebrzyste łuski na cienkiej pomarszczonej powłoce, szarpanej przez
mięśnie duszącej się ryby.
Jej dłonie trzęsły się, gdy obejmowała stworzenie,
porośnięte sino-fioletowym krzewem, łkające cicho w takt jej urywanego oddechu.
Ognista kaskada zsunęła się z jej głowy prosto na jego kark, opadła miękką
płachtą na plecy, strzaskane przez ostre żyłki. Ukryła pod swym nieprzedartym
płaszczem delikatność, kryjącą w sobie zgubne ziarno zemsty.
- Przepraszam… Tak bardzo przepraszam… Nie płacz, Samuelu…
- Kaito… Zabrali go… Zabrali Blanche! – słyszała jego szloch
wyrywający się spomiędzy jej nagich piersi – Za co… Powiedz mi dlaczego nas to
spotyka?! Czym sobie na to zasłużyliśmy?! Dlaczego Śnieżka?! Dlaczego my?!
DLACZEGO?! – koścista piąstka cisnęła w jej żołądek, odbiła się bezwiednie od masy
mięśniowej, chowanej przez skórę koloru bladego karmelu - Dlaczego… - ponownie
– Dlaczego… - i znów…
Zatopiła swe długie palce w ciemnoblond kołtuny, ścisnęła
przyciskając do siebie pełną goryczy istotę, łkającą szczerze w ciepłe
zagłębienia jej skóry. Pragnienie ucieczki wzmogło się, trawiąc kwasem przełyk,
parząc usta pełne słów, które rozbrzmiewały jedynie ciszą.
Bezsilność zamknęła ich w silnym uścisku dusząc ich
niegdysiejszą moc, tępiąc nóż ich siły. A przecież oboje szczycili się
umiejętnością walki w imię przetrwania. On – z bratem na ramionach i jego
życiem spoczywającym na obolałym karku, przedzierał się przez ludzką masę,
snującą się obojętnie po brudnych, zimnych ulicach. Ona – żyła w cieniu
obowiązku, w chłodzie przeszłości i obezwładniającej pustce przyszłości,
walczyła ze stratą i samotnością, z tym dziwnym pragnieniem pogoni za czymś,
czego nie mogła dosięgnąć. To uczyniło ich niezwyciężonymi tam. Jednak… tu
obróciło się to przeciw nim.
„To niesprawiedliwe…”
-„Życie nie jest sprawiedliwe, powinnaś się z tym pogodzić,
Kai. Ty i Max – oboje jesteście dowodem na te słowa. Gdyby świat był
sprawiedliwy, mielibyście rodzinę, a macie tylko nas… Szurniętego
klechę-mordercę i niepokorną siostrę-trucicielkę.”
-„Pieprzysz, Ojcze. Pieprzysz. To właśnie wy jesteście
dowodem na sprawiedliwość”
-„To po części miłe dziecko, że się okłamujesz”
Dopiero wtedy zrozumiała, że zawsze miał racje. On po prostu
wiedział wszystko. Wiedział, że nie cała rodzina zginęła, widział, że trzecie z
dzieci zostało. A ją i Max’a porzucono pod drzwiami kościoła. Bez słowa, bez
kocyka. Wyrzucono pod świątynię dwójkę nagich dzieci, z których chłopiec
płakał, a dziewczynka swymi niemowlęcymi rączkami chowała jego szloch i łzy
przed drapieżnikami. Była cicho, była spokojna, już wtedy pewnie uczyła się
przetrwać w tym nędznym świecie. A dziś? Dlaczego dziś – tyle lat po tym – nie
potrafi się ukryć? Dlaczego w tym zimnym pokoju o gładkich, wilgotnych
ścianach, nie potrafi ukryć przed złem siebie i tego, którego wzięła pod ochronę?
- Samuelu… Samuelu, nie płacz – wyszeptała, z zaciśniętym
gardłem – Nic nie mogą mu zrobić. Mają z Blanche zbyt dużo kasy. Jest
bezpieczny.
- Nie jest… - szloch rozdarł suchą gardziel chłopca –
Skrzywdzą go, a ja… A ja jestem tak żałośnie słaby…
- Nie jesteś…
- Jestem! Nie potrafię nawet ochronić brata! Najpierw…
najpierw wuj… a teraz…
- To nie twoja wina! Uratujemy go! Rozumiesz?! Wszyscy troje
stąd uciekniemy!
Błękitne oczy zalśniły, nie od łez, które je wypełniały,
lecz nadzieją. Kruchą niczym szkło i słabą. Ale jednak jaśniejącą życiem na tej
wymizerowanej, wychudzonej twarzy.
- Obiecujesz?
- Tak… Samuelu, obiecuję ci… wam obojgu, że was stąd
wyciągnę…
Tępo wpatrywała się w lustro. W tę obcą figurę odbijającą
się srebrzystej tafli, o tak nędznie smutnej twarzy. Czy to jej oczy, te obce
szmaragdy, tak zgasłe i zaszklone, jakby martwe? Niemożliwe…
- Kaito? - ciepła dłoń oparła się o jej ramie, delikatnie
ścisnęła wystające kości - Muszę cię skuć… Przepraszam…
Milczała. Ta cisza nie była po prostu cichą zgodą na swój
los. To była rozpaczliwa żałobna minuta, która już dawno - w ten dzień, rok
temu, gdy za krwawą ścianą zgasły spojrzenia jej dzieci - wypełniła się
gąrącymi łzami. Niczym wojownik oddała cześć istnieniom, które zgasną wraz z
ostatnim uderzeniem jej serca.
- Zawiodłam… Zawiodłam Samuela… Zawiodłam Kaito… I… jego też
zawiodłam, nigdy nie pozna prawdy… Wszystkich zawiodłam…
***
Ból. Ból to nie nowinka w jego nędznym życiu, to raczej jego
cała istota. Przywykł do porwanych mięśni i durszlaka z mniej lub bardziej
znaczących narządów. Ba! Poznał ból bycia wykastrowanym! Ale chyba nigdy nikt
nie stepował mu między flakami. To co najmniej pięknie napierdalało.
Głosy wokół były mgliste, spowite dziwnym niewyraźnym
płaszczem, jakby ktoś chciał ukryć przed nim prawdę. Ziarno pokryło obraz, gdy
uchylił z jękiem powieki.
- O, żyjesz - rozpoznał głos zza kurtyny nieświadomości.
Rozpoznał ten brzydki, niemelodyjny głos, który wielokrotnie przyprawiał go o
palpitacje i nieznośny uścisk w gardle. Ten głos, który bez najmniejszego
proszę zwraca się do niego po pomoc, żądając wierności.
- A co mam innego robić? Jak widzisz nie chcą mnie nawet w
piekle.
Pokój wirował. Ten brud jakim był spowity, pokrywał się to
bielmem, to wyostrzał, przyprawiając o ogień w przełyku i kwas pod językiem.
- Co się…
- Zemdlałeś - inny głos, znany równie dobrze, chodź nie od
dawna - Z Badou przenieśliśmy cię do sypialni.
Obraz powrócił do uwielbianego pionu, a kolory znów wróciły
na miejsce.
Jego wzrok padł w kąt, skąd płynęła gryząca melodia słów.
Czerń włosów opadała na spokojne, lecz dziwnie zgubione oblicze, przedarte
cieniami delikatnego niepokoju. Chude kończyny wystawały niczym kościste kikuty z równie
chudego tułowia, odziane w czerń. Skryty w mroku płaszcza miecz. I ta dostojność
mieszana ze smrodem nędznej człowieczej parodii. Wierzba, której wnętrze jest
puste. Z zewnątrz niezwyciężona, ale Heine czuł, że oderwał z pnia zmurszałą
korę i wypuścił prawdę na uschłą trawę.
Teraz oczekiwał, aż drzewo zacznie zrzucać płaszcz z
przesyconych ciemnością liści.
Ono jednak stało dalej. Z tą wyrytą dziurą w swej kolumnie.
Chyba zrozumiał co Badou widział w tym drzewie i dlaczego
skrył się w cieniu jego gałęzi.
- Nie mamy czasu - błękitne oczy chłopaka zalśniły. Były
dziwnie prawdziwe, dziwnie… dziecięce. Dzieci są szczere.
To nie były oczy Kaito.
Chłód padł na jego nagą klatkę piersiową wraz z spojrzeniem
tych oczu. Było to badawcze spojrzenie, jakby rzeźbiarza na modela. Dziwne…
- Heine, Kaito powiedział mi dlaczego jego „matka” go tu
wysłała - on siedział obok, twarz miał zasępioną, a w szmaragdowym pierścieniu
leniwie toczył się niepokój. Tam… Tam był ból… Tam, w wnętrzu tego mężczyzny był ból.
„Co ty mu zrobiłeś, Kaito…? Co mu powiedziałeś…?”
- No i?
- Wiele nie zdradził. Ona została porwana rok temu. Miał do
nas przyjść, gdy sytuacja… no gdy już będzie ostro przejebane.
Czarnowłosy poruszył się, jego bose stopy poniosły go do
łóżka. Heine był psem. Psy wyczuwają lęk. Woń krwi, która otaczała szkarłatną,
gęstą łuną chłopaka, barwiła się na strach. Powoli, nienachalnie, ale albinos
czuł tę… Obawę.
- Hiyushi giną. Zresztą w ogóle ponosimy duże straty -
Rammsteiner czuł wyczekiwanie w łagodnym głosie podbitym tą dziwną ostrą nutą i
w tym dziwnie obcym wzroku wbitym w jego twarz - Ostatnio ktoś włamał się do
klubu. Obecnie California ma na stanie tylko trójkę tancerzy. Ewidentnie chcą nas
wykończyć. I to nie przez kule, czy miecze, ale głodem i biedą. Tylko sześcioro
z nas bierze zlecenia, a ja wylądowałem tu w takim stanie tylko dlatego, że
przyparto nas do muru. Wiedzą, że mamy dzieci do wykarmienia i lokal do utrzymania.
Nie wspominając o takich rzeczach jak środki czystości, albo leki. Jestem tu,
zgodziłem się na współpracę z konkurencją tylko dlatego, że MAMY ostro
przejebane.
Miał mętlik w głowie. Słowa i ich znaczenie umykały mu,
zostawiały po sobie jedynie biały aksamit pełen różnobarwnych plam.
- Zaraz… Jakie dzieci, jaka konkurencja, jacy, kurwa, my?
Nerwowy ruch po nieistniejących wygnieceniach płaszcza,
strzelające stawy w chudych paliczkach. Zmęczenie w oczach koloru laguny.
- Wszystko stanie się jasne, gdy już będziecie w Pograniczu.
Nie mamy czasu, nie powinienem ich zostawiać samych. Proszę… Pomóżcie nam.
Kaito… ona… nie ma dużo czasu. Czuję to.
Jego dłoń wsparła się na ramieniu Heine. Była dziwnie
chłodna.
Zadrżał. Zrozumiał, że to nie miecz u boku jest największą
bronią tego, który każe zwać się Kaito Corvino. Były to słowa. Czuł tę silną,
przywódczą iskrę w jego pełnej sprzeczności aurze, ale targała nim niepewność.
Do kogo należała ta moc? O ile mógł przyjąć, że stojąca przed nimi część istoty
nie jest ich wrogiem, to Samuel był zagadką.
Drobna dłoń ciążyła.
- Dlaczego to ja mam decydować? I co będziemy z tego mięli?
- warknął, zrzucając z siebie jego dotyk.
- Heine… - zaczął Badou - Wiem, że masz głęboko w dupie mój
instynkt…
- Dobrze, że jesteś tego świadomy.
- Myślę, że powinniśmy mu pomóc - łokieć rudego wbił się w
jego bok - Kaito, chcę porozmawiać z Heine na osobności. Wyjdź.
Ogień rozżarzył się w błękitnych oczach. Zasnuły się
cieniem, jakby niebo przed burzą. Kiwnął głową, niemalże kłaniając się. Odszedł
marszowym krokiem, ciągnąć za sobą długą wstęgę niepokoju, która zatrzasnęła za
nim drzwi.
Spojrzał pytająco na Badou. Na pobladłej, piegowatej twarzy
tańczyło słońce, przekradało się przez szorstkie pasma włosów, pokrytych świeżą rdzą. Blizna na powiece zalśniła gdy z desperacją pocierał dokuczające
miejsce.
Białowłosy lubił, gdy opaska znikała z tej nieidealnej twarzy. Jej czerń zajmowała
na niej za dużo miejsca.
- Słuchaj, wczoraj byłem w tej całej Califorii… - zaczął
cicho Nails. Jego pierś drżała pod żałosnym skrawkiem koszulki - Kaito serio tam
tańczy. To obrzydliwe, tak wić się w zwierzęcej krwi na drągu, ale mniejsza o to... To
było dziwne… Zaczął nagle coś do siebie bełkotać i zemdlał - wstał. Jego
nerwowe kroki niosły się pustym echem po pokoju - Razem z taką laską zanieśliśmy go na
zaplecze, a kiedy się obudził upierał się że coś u mnie zostawił. No i
przyszliśmy tu…
Nieobecne zielone spojrzenie padło na okno. Jego duch zdawał się
odbijać od szyby i na nowo powracać do ciała.
Albinos poczuł chłód. To zimno sparaliżowało jego pierś na
bolesnym wydechu, zatrzymało słaby mięsień serca w pół skurczu. Tonął. Wiedział
jakie będą słowa mężczyzny, którego twarz bladła z sekundy na sekundę, ale
pragnął usłyszeć sprzeciw. Marzył o cichym i bezbarwnym zaprzeczeniu.
- No. Rzucił się na mnie i skończyliśmy w łóżku. To było
dziwne… Nigdy nie widziałem w nim takiej wulgarności i dominacji. On jest taki
władczy i dumny, ale to uległy gówniarz, który tak naprawdę zgrywa macho. A
wtedy… kurwa… to było… takie… wow… Kiedy nazwałem go jego imieniem, to
powiedział, że nie powinienem, a kiedy spytałem, to powiedział, że to nie jest
jego imię, że nie wiem kim jest. Że jest… - zmarszczył wyraziste, rude brwi -
Dzieckiem kogoś kogo znam i że dałem jej kiedyś chusteczkę. Teraz wiem, że
pieprzyłem się z Samuelem, ale coś nie daje mi spokoju. Chyba… powinienem znać
tę kobietę.
Nie patrzył na niego, bezwiednie podał mu koszulkę.
Zabolało.
Ale to nic nowego. Każdy pies, każdy zwinięty w zaszczanym,
cuchnącym kącie kundel wyliże rany. Jeśli wyrwą mu ucho, skomląc przecierpi
tydzień, miesiąc, rok, ale głód, skręcający wychudłe trzewia, skryte pod kępą
liniejącego, brudnego futra, wyda komendę - "Przeżyj. Walcz. Poluj."
Heine potrafi żyć z wyrwanym sercem, potrafi pieścić lufą skroń oprawcy bez
pozytywki w piersi i pociągać z spust nie słysząc jej melodii w uszach.
Bo przecież był gotowy na amputację.
- A poza tym, Kaito mówił o grupie i że ta kobieta zaginęła
rok temu… Dokładnie rok temu doszło do masakry w dzielnicy rodziny Viverre.
Sami nie byli w to zamieszani, ale sprawę szybko wyciszyli… Nawet ja niezbyt
wiem co się tam stało. Jeśli faktycznie chodzi o…
- Martwe psy - mruknął pusto.
Zatrzymana w nieskończoności chwila, trwająca poprzez
kryształowe minuty, pełne wyczekiwania.
- Nie powinieneś o nich wiedzieć… Kto ci powiedział? - głos
brzmiał obcą powagą, inną nutą niż na co dzień. Tak niepasującą… Jakby to nie
on stał przed nim i nie od przyglądał się białemu, zapadłymi brzuchowi chowanemu pod spranym materiałowym workiem na ludzi.
- Wczoraj przyszedł do kościoła chłopak przedstawiający się
jako Vogel, był od Kaito, dał mi papiery. Znał nas. Księżulo tak o nim mówił,
że jest jednym z nich. Ale oni już tak się nie nazywają.
Milczenie. Otwarte w połowie usta, pomalowane zaskoczeniem.
- Mój ojciec był jednym z nich.
***
Łańcuchy brzęczały w takt tylko sobie znanej, smutnej
melodii, obijały się o biały metalowy korytarz. Szorstki materiał ocierał się o
jej kolana. Spoglądała tępo na te nierówno ucięte nożycami do mięsa brzegi
sutanny, na ciężki, skórzany pas z bogatą klamrą, u którego powinna być
przyjaciółka. Nie było jej.
Pachniała mydłem, wokół niej rozchodziła się woń człowieka,
którym się nie czuła. Nędzna lalka, marionetka Boga, który ciągnął jej sznurki
na szafot, by przerwać ich konopiany skręt. Upadnie bezbronna na kolana przed
Szatanem, a Bóg pozwoli by jego ostrza wbiły się w jej grzeszne ciało. Co to za
Bóg? Kimże jest istota, dająca życie, by je odbierać, zapalająca świece i
gasząca je splunięciem? Dlaczego jej nienawidzi? Dlaczego wszystkich ich
nienawidzi?
Wrota piekieł rozwarły się, stanęła przed obliczem Szatana,
widząc swą trójcę u boku, jakby trzy erynie na Polach Kary.
Uwaga - Pierwszy rozdział przeszedł renowację! Radzę się z nim zapoznać
Halo? Jest tam ktoś jeszcze?
Tak więc powróciłam. Na pierwszy ogień pójdą Tyłeczki, bo jakby jestem z nich zadowolona. Reszta będzie jak dopieszczę.
/wróci
OdpowiedzUsuń/kiedyś na pewno
/ale nie wie kiedy
Komentarz masz pod najnowszym
UsuńKomentarz masz pod najnowszym
Usuń